Nadszedł listopad, który sprzyja jesiennej … zatem i poetyckiej zadumie.
Przed nami kolejna edycja Dni Języka Polskiego – tym razem pod hasłem celebrowania 100. rocznicy urodzin Zbigniewa Herberta. To jeden z najwybitniejszych poetów i eseistów XX wieku. Jego poezja łączyła klasyczne piękno z rygorem intelektualnym, często niosąc głębokie przesłanie moralne i uniwersalne treści.
W związku z tym chcemy, by twórczość autora „Pana Cogito” od dziś wybrzmiewała w murach PLO nr II. Zespół pań polonistek przygotował róże odsłony niezwykłej myśli poetyckiej Herberta.
Codziennie będzie czekał na Was wiersz poety.
Zajrzyj i odkryj głębię myśli wybitnego twórcy!
To już ostatni w tej edycji wiersz:
ciernie i róże
Zbigniew Herbert
Święty Ignacy
biały i płomienny przechodząc
koło róży
na krzak się rzucał kalecząc ciało
dzwonem czarnego habitu
pragnął zagłuszyć
urodę świata
która tryskała z ziemi jak z rany
i kiedy leżał na dnie
kołyski kolców
zobaczył
że krew spływająca z czoła
zastyga na rzęsach
w kształt róży
i ślepa ręka
szukająca cierni
przebita została
słodkim dotykiem płatków
płakał oszukany święty
pośród szyderstwa kwiatów
ciernie i róże
róże i ciernie
szukamy szczęścia
Chińska tapeta
Zbigniew Herbert
Bezludna wyspa z cukrową głową wulkanu. W środku płaskiej wody
rybak z wędką i trzciny. Wyżej wyspa rozłożysta jak jabłoń, z pagodą
i mostkiem, na którym spotykają się zakochani pod pączkującym
księżycem.
Gdyby na tym zakończyć, byłby ładny epizod – historia świata w paru
słowach. Ale to się powtarza w nieskończoność, z bezmyślną, upartą
dokładnością – wulkan, rybak, zakochani, księżyc.
Nie można bardziej obrazić świata.
Był sobie raz cesarz. Miał żółte oczy i drapieżną szczękę. Mieszkał
w pałacu pełnym marmurów i policjantów. Sam.
Budził się w nocy i krzyczał. Nikt go nie kochał. Najbardziej lubił
polowania i terror. Ale fotografował się z dziećmi wśród kwiatów.
Kiedy umarł, nikt nie śmiał zdjąć jego portretów. Zobaczcie, może
jest jeszcze u was w domu jego maska.
Oto on – Arijon –
helleński Caruso
koncertmistrz antycznego świata
drogocenny jak naszyjnik
albo lepiej jak konstelacja
śpiewa
bałwanom morskim i kupcom bławatnym
tyranom i poganiaczom mułów
tyranom czernieją na głowach korony
a sprzedawcy placków z cebulą
po raz pierwszy mylą się w rachubach na swoją niekorzyść
o czym śpiewa Arijon
tego dokładnie nikt nie wie
najważniejsze jest to że przywraca światu harmonię
morze kołysze łagodnie ziemię
ogień rozmawia z wodą bez nienawiści
w cieniu jednego heksametru leżą
wilk i łania jastrząb i gołąb
a dziecko usypia na grzywie lwa
jak w kołysce
patrzcie jak uśmiechają się zwierzęta
ludzie żywią się białymi kwiatami
i wszystko jest tak dobrze
jak było na początku
to on – Arijon
drogocenny i wielokrotny
sprawca zawrotów głowy stoi
w zamieci obrazów ma osiem
palców jak oktawa
i śpiewa
Aż kiedy z błękitu na zachodzie
wysnuwają się świetliste niteczki szafranu
co oznacza zbliżającą się noc
Arijon uprzejmym ruchem głowy
żegna
poganiaczy mułów i tyranów
sklepikarzy i filozofów
i wsiada w porcie na grzbiet
oswojonego delfina
jakże jest piękny Arijon
– mówią dziewczęta –
kiedy wypływa na morze
sam
z wieńcem widnokręgów na głowie
25.11
Apollo i Marsjasz
Zbigniew Herbert
właściwy pojedynek Apollona
z Marsjaszem
(słuch absolutny
kontra ogromna skala)
odbywa się pod wieczór
gdy jak już wiemy
sędziowie
przyznali zwycięstwo bogu
mocno przywiązany do drzewa
dokładnie odarty ze skóry
Marsjasz
krzyczy
zanim krzyk jego dojdzie
do jego wysokich uszu
wypoczywa w cieniu tego krzyku
wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument
tylko z pozoru
głos Marsjasza
jest monotonny
i składa się z jednej samogłoski
A
w istocie
opowiada
Marsjasz
nieprzebrane bogactwo
swego ciała
łyse góry wątroby
pokarmów białe wąwozy
szumiące lasy płuc
słodkie pagórki mięśni
stawy żółć krew i dreszcze
zimowy wiatr kości
nad solą pamięci
wstrząsany dreszczem obrzydzenia
Apollo czyści swój instrument
teraz do chóru
przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza
w zasadzie to samo A
tylko głębsze z dodatkiem rdzy
to już jest ponad wytrzymałość
boga o nerwach z tworzyw sztucznych
żwirową aleją
wysadzaną bukszpanem
odchodzi zwycięzca
zastanawiając się
czy z wycia Marsjasza
nie powstanie z czasem
nowa gałąź
sztuki – powiedzmy – konkretnej
nagle
pod nogi upada mu
skamieniały słowik
odwraca głowę
i widzi
że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz
jest siwe
zupełnie
Zbigniew Herbert APOLLO I MARSJASZ
(z tomu Studium przedmiotu, 1961)
Właściwy pojedynek Apollona z Marsjaszem (słuch absolutny contra ogromna skala) odbywa się pod wieczór gdy jak już wiemy sędziowie przyznali zwycięstwo bogu mocno przywiązany do drzewa dokładnie odarty ze skóry Marsjasz krzyczy zanim krzyk dojdzie do jego wysokich uszu wypoczywa w cieniu tego krzyku wstrząsany dreszczem obrzydzenia Apollo czyści swój instrument tylko z pozoru głos Marsjasza jest monotonny i składa się z jednej samogłoski A w istocie opowiada Marsjasz nieprzebrane bogactwo swego ciała łyse góry wątroby pokarmów białe wąwozy szumiące lasy płuc słodkie pagórki mięśni stawy żółć krew i dreszcze zimowy wiatr kości nad solą pamięci wstrząsany dreszczem obrzydzenia Apollo czyści swój instrument teraz do chóru przyłącza się stos pacierzowy Marsjasza w zasadzie to samo A tylko głębsze z dodatkiem rdzy to już jest ponad wytrzymałość boga o nerwach z tworzyw sztucznych żwirową aleją wysadzaną bukszpanem odchodzi zwycięzca zastanawiając się czy z wycia Marsjasza nie powstanie z czasem nowa gałąź sztuki – powiedzmy – konkretnej nagle pod nogi upada mu skamieniały słowik odwraca głowę i widzi że drzewo do którego przywiązany był Marsjasz jest siwe zupełnie
21.11
Pan Cogito biada nad małością snów
I sny maleją gdzie są te senne orszaki naszych babek i dziadków
gdy barwni jak ptaki lekkomyślni jak ptaki wstępowali wysoko
na schody cesarskie tysiąc świeciło pająków
a dziadek już tylko oswojony z laską przyciskał do boku
srebrną szpadę i niekochaną babkę która była tak uprzejma
że przybrała dla niego twarz pierwszej miłości
do nich z obłoków podobnych do kłębów tytoniowego dymu przemawiał
Izajasz i widzieli jak Święta Teresa
blada jak opłatek niosła prawdziwy koszyk chrustu
ich groza była wielka jak horda tatarska
a szczęście we śnie tak jak złoty deszcz
mój sen – dzwonek golę się w łazience otwieram drzwi
inkasent wręcza mi rachunek za gaz i elektryczność
nie mam pieniędzy wracam do łazienki rozmyślając
nad liczbą 63,50
podnoszę oczy i wtedy widzę w lustrze
twarz moją tak realnie że budzę się z krzykiem
gdyby choć raz mi się przyśnił czerwony kubrak kata
lub naszyjnik królowej byłbym wdzięczny snom
Pan Cogito spotyka w Luwrze
Posążek Wielkiej Matki
Ta mała kosmologia z wypalonej gliny
trochę większa od dłoni pochodzi z Beocji
na szczycie głowa jak święta góra Meru
z której spływają włosy – wielkie rzeki ziemi
szyja jest niebem w niej pulsuje ciepło
bezsenne konstelacje
naszyjnik obłoków
ześlij nam świętą wodę urodzajów
ty z której palców wyrastają liście
my urodzeni z gliny
jak ibis wąż i trawa
chcemy byś nas trzymała
w mocnych swoich dłoniach
na brzuchu ziemia kwadratowa
pod strażą podwójnego słońca
nie chcemy innych bogów nasz kruchy dom z powietrza
wystarczy kamień drzewo proste imiona rzeczy
nieś nas ostrożnie od nocy do nocy
a potem zdmuchnij zmysły przed progiem pytania
w gablocie Matka opuszczona
patrzy zdziwiona okiem gwiazdy
Pan Cogito a perła
Czasem przypomina sobie Pan Cogito, nie bez wzruszania, młodzieńczy swój marsz ku doskonałości, owe juvenilne per aspera ad astra.
Otóż zdarzyło się mu pewnego razu, gdy spieszył na wykłady, że wpadł mu do buta mały kamyk. Umiejscowił się złośliwie żywym ciałem a skarpetą. Rozsądek nakazywał pozbyć się intruza, ale zasada amor fati – przeciwnie, znoszenie go. Wybrał drugie, heroiczne rozwiązanie.
Z początku wyglądało na niegroźne, po prostu doskwieranie i nic więcej, ale po jakimś czasie w polu nieświadomości pojawiła się pięta, i to w momencie, kiedy młody Cogito mozolnie chwytał myśl profesora rozwijającego temat pojęcia idei u Platona. Pięta rosła, nabrzmiewała, pulsowała, z bladoróżowej stawała się purpurowa jak zachodzące słońce, wypierała z głowy nie tylko ideę Platona, ale wszystkie inne idee.
Wieczorem przed udaniem się na spoczynek wysypał ze skarpetki obce ciało. Było to małe, zimne, żółte ziarenko piasku. Pięta była przeciwnie duża, gorąca i ciemna od bólu.
18.11
„Rozmyślania Pana Cogito o odkupieniu”
Nie powinien przysyłać syna
zbyt wielu widziało
przebite dłonie syna
jego zwykłą skórę
zapisane to było
aby nas pojednać
najgorszym pojednaniem
zbyt wiele nozdrzy
chłonęło z lubością
zapach jego strachu
nie wolno schodzić
nisko
bratać się krwią
nie powinien przysyłać syna
lepiej było królować
w barokowym pałacu z marmurowych chmur
na tronie przerażenia
z berłem śmierci
Pan Cogito o postawie wyprostowanej
Zbigniew Herbert
1
W Utyce
obywatele
nie chcą się bronić
w mieście wybuchła epidemia
instynktu samozachowawczego
świątynię wolności
zamieniono na pchli targ
senat obraduje nad tym
jak nie być senatem
obywatele
nie chcą się broniś
uczęszczają na przyspieszone kursy
padania na kolana
biernie czekają na wroga
piszą wiernopoddańcze mowy
zakopują złoto
szyją nowe sztandary
niewinnie białe
uczą dzieci kłamać
otworzyli bramy
przez które wchodzi teraz
kolumna piasku
poza tym jak zwykle
handel i kopulacja
Pan Cogito
chciałby stanąć
na wysokości sytuacji
to znaczy
spojrzeć losowi
prosto w oczy
jak Katon Młodszy
patrz Żywoty
nie ma jednak
miecza
ani okazji
żeby wysłać rodzinę za morze
czeka zatem jak inni
chodzi po bezsennym pokoju
wbrew radom stoików
chciałby mieć ciało z diamentu
i skrzydła
patrzy przez okno
jak słońce Republiki
ma się ku zachodowi
pozostało mu niewiele
właściwie tylko
wybór pozycji
w której chce umrzeć
wybór gestu
wybór ostatniego słowa
dlatego nie kładzie się
do łóżka
aby uniknąć
uduszenia we śnie
chciałby do końca
stać na wysokości sytuacji
los patrzy mu w oczy
w miejsce gdzie była
jego głowa
Pan Cogito a ruch myśli
Zbigniew Herbert
Myśli chodzą po głowie
mówi wyrażenie potoczne
wyrażenie potoczne
przecenia ruch myśli
większość z nich
stoi nieruchomo
pośrodku nudnego krajobrazu
szarych pagórków
wyschłych drzew
czasem dochodzą
do rwącej rzeki cudzych myśli
stają na brzegu
na jednej nodze
jak głodne czaple
ze smutkiem
wspominają wyschłe źródła
kręcą się w kółko
w poszukiwaniu ziaren
nie chodzą
bo nie zajdą
nie chodzą
bo nie ma dokąd
siedzą na kamieniu
załamują ręce
pod chmurnym
niskim
niebem
czaszki
13.11
Pan Cogito – powrót
Zbigniew Herbert
I
Pan Cogito
postanowił wrócić
na kamienne łono
ojczyzny
decyzja jest dramatyczna
pożałuje jej gorzko
nie może jednak dłużej
znieść zwrotów kolokwialnych
– comment allez-vous
– wie geht’s
– how are you
pytania z pozoru proste
wymagają zawiłej odpowiedzi
Pan Cogito zrywa
bandaże życzliwej obojętności
przestał wierzyć w postęp
obchodzi go własna rana
wystawy obfitości
napawają go złudzeniem
przywiązał się tylko
do kolumny doryckiej
kościoła San Clemente
portretu pewnej damy
książki której nie zdążył przeczytać
i paru innych drobiazgów
widzi już
granicę
zaorane pole
mordercze wieże strzelnicze
gęste zarośla drutu
bezszelestne
drzwi pancerne
zamykają się wolno za nim
i już
jest
sam
w skarbcu
wszystkich nieszczęść
II
więc po co wraca
pytają przyjaciele
z lepszego świata
mógłby tutaj pozostać
jakoś się urządzić
ranę powierzyć
chemicznym wywabiaczom
zostawić w poczekalni
wielkich portów lotniczych
do wody dzieciństwa
– do splątanych korzeni
– do uścisku pamięci
– do ręki twarzy
spalonych na rusztach czasu
pytania z pozoru proste
wymagają zawiłej odpowiedzi
może Pan Cogito wraca
żeby dać odpowiedź
na podszepty strachu
na szczęście niemożliwe
na uderzenie znienacka
na podstępne pytanie
12.11
Co myśli Pan Cogito o piekle
Zbigniew Herbert
Najniższy krąg piekła. Wbrew powszechnej opinii nie zamieszkują go ani
despoci, ani matkobójcy, ani także ci, którzy chodzą za ciałem innych.
Jest to azyl artystów pełen luster, instrumentów i obrazów. Na pierwszy rzut
oka najbardziej komfortowy dział infernalny, bez smoły, ognia i tortur
fizycznych.
Cały rok odbywają się tutaj konkursy, festiwale i koncerty. Nie ma pełni
sezonu. Pełnia jest permanentna i niemal absolutna. Co kwartał powstają
nowe kierunki i nic, jak się zdaje, nie jest w stanie zahamować
triumfalnego pochodu awangardy.
Belzebub kocha sztukę. Chełpi się, że jego chóry, jego poeci i jego
malarze przewyższają już prawie niebieskich. Kto ma lepszą sztukę, ma
lepszy rząd – to jasne. Niedługo będą się mogli zmierzyć na Festiwalu Dwu
Światów. I wtedy zobaczymy, co zostanie z Dantego, Fra Angelico i Bacha.
Belzebub popiera sztukę. Zapewnia swym artystom spokój, dobre
wyżywienie i absolutną izolację od piekielnego życia.
Pan Cogito trzyma w ramionach
ciepłą amforę głowy
reszta ciała jest ukryta
widzi ją tylko dotyk
przygląda się śpiącej głowie
obcej a pełnej czułości
jeszcze raz
stwierdza ze zdumieniem
że istnieje ktoś poza nim
nieprzenikniony
jak kamień
o granicach
które otwierają się
tylko na moment
potem morze wyrzuca
na skalisty brzeg
o własnej krwi
obcym śnie
uzbrojony w swoją skórę
Pan Cogito oddala
śpiącą głowę
delikatnie
żeby nie zostawić
na policzku
odcisków palców
i odchodzi
samotny
w wapno pościeli
W czasie koncertu pop
Pan Cogito rozmyśla
nad estetyką hałasu
sama idea owszem
pociągająca
być bogiem
to znaczy ciskać gromy
albo mniej teologicznie
połknąć język żywiołów
zastąpić Homera
trzęsieniem ziemi
Horacego
kamienną lawiną
wydobyć z trzewi
to co jest w trzewiach
przerażenie i głód
obnażyć drogi
pokarmu
obnażyć drogi
oddechu
obnażyć drogi
pożądania
grać na czerwonym gardle
oszalałe pieśni miłosne
kłopot polega na tym
że krzyk wymyka się formie
jest uboższy od głosu
który wznosi się
i opada
krzyk dotyka ciszy
ale przez ochrypniecie
a nie przez wolę
opisania ciszy
jest jaskrawie ciemny
z niemocy artykulacji
odrzucił łaskę humoru
albowiem nie zna półtonów
jest jak ostrze
wbite w tajemnicę
lecz nie oplata się
wokół tajemnicy
nie poznaje jej kształtów
wyraża prawdę uczuć
z rezerwatów przyrody
szuka utraconego raju
w nowych dżunglach porządku
modli się o śmierć gwałtowną
i ta mu zostanie przyznana
Lewa noga normalna
rzekłbyś optymistyczna
trochę przykrótka
chłopięca
w uśmiechach mięśni
z dobrze modelowaną łydką
prawa
pożal się Boże –
chuda
z dwiema bliznami
jedną wzdłuż ścięgna Achillesa
drugą owalną
bladoróżową
sromotną pamiątką ucieczki
lewa
skłonna do podskoków
taneczna
zbyt kochająca życie
żeby się narażać
prawa
szlachetnie sztywna
drwiąca z niebezpieczeństwa
tak oto
na obu ogach
lewej którą przyrównać można do Sancho Pansa
i prawej
przypominającej błędnego rycerza
idzie
Pan Cogito
przez świat
zataczjąc się lekko
Wiersz na 5.11.2024
Pan Cogito szuka rady
Tyle książek słowników
opasłe encyklopedie
a nie ma kto poradzić
zbadano słońce
księżyc gwiazdy
zgubiono mnie
moja dusza
odmawia pociechy
wiedzy
wędruje tedy nocą
po drogach ojców
i oto
miasteczko Bracław
wśród czarnych słoneczników
to miejsce które opuściliśmy
to miejsce które krzyczy
jest szabas
ja zwykle w szabas
ukazuje się Nowe Niebo
– szukam ciebie rabi
– nie ma go tutaj –
mówią chasydzi
– jest w świecie szeolu
– miał piękną śmierć
mówią chasydzi
– bardzo piękną
tak jakby przeszedł
z jednego kąta
cały czarny
w ręku miał
Torę płonącą
– szukam cię rabi
– za którym firnamentem
ukryłeś mądre ucho
– boli mnie serce rabi
– mam kłopoty
może by mi poradził
rabi Nachman
ale jak mam go znaleźć
wśród tylu popiołów
Wiersz na 4.11. 2024