Zapraszamy do lektury wspomnień naszych Absolwentów!

 

Mam na imię  Karolina i jestem absolwentką naszego liceum. Żadne słowa nie wyrażą tego, ile dobrego spotkało mnie podczas trzech, a w zasadzie sześciu lat, które tutaj spędziłam.

Gdybym miała określić LO2 jednym słowem, to byłaby to pasja – pasja kadry pedagogicznej. Poznałam wielu nauczycieli, którzy oprócz wiedzy, podzielili się ze mną swoim doświadczeniem. Przez cały okres mojej edukacji czułam ogromne wsparcie w realizowaniu moich celów – konkursów i olimpiad, ale i ogromną pomoc w realizacji marzeń –jak podróży, które mogłam odbyć dzięki programowi Erasmus+.

W LO2 poznałam także wspaniałych przyjaciół, z którymi dzisiaj razem już idziemy dorosłą drogą. Wiem, że nie stałabym dzisiaj w tym samym miejscu, gdyby nie ogromne wsparcie i inspiracja, które otrzymałam. LO2 pomogło mi odnaleźć siebie i drogę, którą chcę podążać.

 

Karolina

 

 

 

Poproszony przez Panią Dyrektor o wspomnienia z czasu nauki w PLO2, od razu stanęła mi przed oczami cała seria obrazów – zarówno śmiesznych jak i poważnych. Na pewno nie są to wszystkie wspomnienia; ani nie jest to najważniejsze, co w szkole się działo. Nie będę wspominał nauki, zadań domowych, przygotowań do matury – to wszystko jest celem szkoły, ale nie to zostaje w pamięci. Pamiętam te sytuacje, które angażowały emocje bardziej niż rozum – tak chyba właśnie funkcjonuje pamięć ludzka. Nie będzie to więc wspomnienie edukacji, a raczej życia z ludźmi, którzy w latach 2008-2011 tworzyli Dwójkę.

Gdy pierwszy raz przyjechałem do LO2, żeby złożyć dokumenty potrzebne do przyjęcia mnie do szkoły, pamiętam poczucie zagubienia. Budynek liceum wydawał się być ogromnym labiryntem. Odnalezienie sekretariatu nastręczało niemałych trudności. Do dziś pamiętam instrukcje: „Wchodzisz, idziesz na prawo do głównej klatki schodowej, tam dwa razy w górę, prosto i na lewo”. Połapanie się, co, gdzie w szkole jest, zajmowało dobry miesiąc, a nawet wtedy sprawne poruszanie się po Dwójce było trudne. Dopiero w drugiej klasie dobrze wiedziałem, na której przerwie, która trasa będzie najlepsza, żeby z angielskiego pójść na fizykę, nie stojąc całą przerwę w korku na głównej klatce schodowej. Całe szczęście, że przez pierwszy miesiąc nauki nauczyciele byli wyrozumiali i nie mieli za złe spóźnień wynikających z zabłądzenia w szkole.

Nie mogę nie wspomnieć lekcji matematyki w prawie legendarnej sali 106, z niemniej osławioną Panią Profesor Marią Romanowską – byłem przecież uczniem klasy o profilu
matematyczno- informatycznym. Nie zapomnę nigdy zadań domowych zadawanych w taki oto
sposób: „Przedział obustronnie domknięty od strony 3 do 10 w zbiorze zadań”. Sprawdziany trwające dwa razy po 45 minut, niezliczone godziny spędzone nad zbiorem zadań (choć teraz, po latach, chyba mogę się przyznać, że pozwalałem sobie tylko zerknąć na zadania i rozwiązywać te jedynie, co do których nie byłem od razu pewien, że wiem, jak je zrobić… Pani Profesor – mam nadzieję, że mi Pani
wybaczy!), rozwiązywanie sześciu zadań w jednym czasie (bo tyle osób mieściło się przy tablicy)
i te przeurocze „teksty”, które skrzętnie notowaliśmy jako uczniowie najsławniejszej Matematyczki w tej części Europy, np.: „Ile zostało czasu? Pięć minut? To jeszcze dwa tematy zrobimy!”

Czas „Dwójki” to też czas wielu nie do końca licujących z prawie  dorosłymi ludźmi pomysłów, które nieco rozluźniały atmosferę.  Niech przemówią dwa – jako    przykłady  naszego   radosnego usposobienia do procesu dydaktycznego:

1) Często (w zasadzie zawsze) lekcja matematyki zaczynała się od polecenia, żeby podzielić tablicę na dwie części (sześć zadań naraz, prawda?)… Na pewnej przerwie weszliśmy do klasy, zmierzyliśmy tablicę, dokonaliśmy szybkich obliczeń i ustawiliśmy rozwartość cyrkla tablicowego na taką szerokość, żeby okrąg, który odmierzy, stanowił dokładnie połowę pola powierzchni tablicy. Gdy tylko Pani Profesor kazała podzielić tablicę na pół – na tablicy pojawił się okrąg o polu powierzchni równym połowie całej tablicy…

2) Znowu matematyka (klasa mat-inf, całe życie w liczbach), sprawdzanie obecności. Jednego
z kolegów nie było (mamy czasy RODO, więc nie powiem, o kogo chodzi). Na pytanie Pani Profesor, gdzie jest, padła odpowiedź (zgodna z prawdą), że gra na dole w ping- ponga. Pani Profesor na to: „Przynieście mi go”… Niewiele myśląc, wszyscy chłopcy w klasie wstali i poszli po już wspomnianego „uciekiniera” z lekcji. Wyrwał nam się przed samymi drzwiami sali 106, szkoda…

Ostatni i jednocześnie najważniejszy zestaw wspomnień dotyczy mojej klasy. Początkowo wydawało mi się, że nie stworzymy zgranej grupy – całkiem różni ludzie, jedni byli spokojni, inni wręcz przeciwnie, jedni lubili się bawić, inni nie. Byłem przekonany, że nie będzie z tego żadnej wielkiej wspólnoty. Na szczęście się myliłem. Jasna sprawa, że były pewne „grupki”, ale to nie były grupki wzajemnie się zwalczające. Umieliśmy ze sobą współpracować, wygłupiać się, troszczyć się
o siebie. Szczególnie widać to było pod koniec edukacji, gdy wspólnie zbieraliśmy w bibliotece przed sprawdzianami z fizyki, by się do nich uczyć. Podobnie działo się z matematyką, w której nawzajem sobie pomagaliśmy. Najważniejszym jednak dowodem wspólnoty i zżycia były i są dwie sprawy. Pierwszą jest wypadek samochodowy kilku z nas, szczęśliwie nikomu nic poważnego się nie stało, ale to, jak bardzo wszyscy przeżyliśmy to, świadczyło najdobitniej o tym, jak bardzo nam na sobie zależy. Drugim (i wciąż trwającym) dowodem naszej wspólnoty są coroczne od matury spotkania klasowe. Rok w rok, w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, spotykamy się, niezależnie od tego, gdzie kto mieszka, ile musi przyjechać, staramy się, żeby jak najwięcej z nas było na tym spotkaniu. Dla mnie osobiście niesamowicie ważnym jest, że na te spotkania, w miarę możliwości, przychodzi nasza Pani Wychowawczyni, a obecna Pani Dyrektor Dwójki. Każdemu życzę takiej zażyłości z kolegami
i koleżankami z klasy.

To ostatnie wspomnienie, wspomnienie co roku odnawiane przy corocznym spotkaniu, jest dla mnie zdecydowanie najważniejsze – wiem, że w Dwójce poznałem ludzi, na których zawsze mogę liczyć, niezależnie od tego, co, komu i gdzie się wydarzy. Cieszę się, że chodziłem do tej właśnie szkoły.

 

Wojciech Kuzyszyn

 

 

 

 

Wspomnienia… Udało mi się skreślić parę zdań. Wstyd przyznać, ile trudności miałem z tak wydawałoby się prostą formą… Przywykłem ostatnio do zupełnie innych sposobów wyrażania się.

Wiele wspomnień wiążę ze znajdującą się na najniższej kondygnacji szatnią, szczególnie podczas długich przerw międzylekcyjnych. Stawała się ona wtedy żywą i głośną przestrzenią wspólną, gdzie szkolne zasady wydawały się uwierać nieco mniej niż na wyższych piętrach. Tzw.   „kanciapa” Samorządu Uczniowskiego, nadająca wedle własnego uznania muzykę poprzez radiowęzeł, dyżurujący szczęśliwcy, zwolnieni danego dnia z lekcji, spontaniczne koncerty gitarowe, perkusyjne, plotki, romanse i sprzeczki. No i oczywiście „piłkarzyki”, które gromadziły rzesze chętnych graczy jak i kibiców.                                                                                                                                          Wszystko to tworzyło pewne poczucie wspólnoty, które pamiętam do dziś.

 

Michał

 

 

 

         Z przyjemnością  przesyłam swoje wspomnienia z czasów licealnych…

Po pierwsze – słowa Pani Beaty Piecuch ( nauczycielki  z matematyki) przy wspólnym tańcu podczas naszej studniówki w 2015 roku utkwiły mi w pamięci: „Kuba, gdybyś Ty tylko pisał tak dobrze próbne matury, jak tańczysz.” Na najbliższych zajęciach otrzymałem piękną dwójkę. Wiedziałem, że nigdy nie byłem dobry z matematyki, ale za to dowiedziałem się, że w tańcu już tak źle ze mną nie jest.

Po drugie – Pani Bożena Owczar, nauczycielka języka niemieckiego. Stawiana przez wielu za wzór budowania relacji między uczniem a nauczycielem. Zawsze wierzyła w naszą grupę. Do tego stopnia, że w trakcie kartkówek miała w zwyczaju powtarzać słowa: „Słyszę już kroki Pana
Dyrektora, który idzie mnie zwolnić za tak proste słówka”. Nigdy nie zapomnę jej poczucia
humoru. W trakcie zajęć powtarzała: „Jakby się ktoś Was w przyszłości pytał, kim był Wasz nauczyciel języka niemieckiego, to nie wspominajcie o mnie”.

P.S.
Niedawno zdałem certyfikat na poziomie B2 z języka niemieckiego. Frau Owczar, Liebe Grüße!

Jakub Szpiech

 

Z tyłu klasy unosi się zapach tostów. Na tablicy rozpracowywane są jednocześnie cztery zadania. Chwila refleksji nad twierdzeniem cosinusów i… „Bubak!”. W przypadku braku merytorycznej odpowiedzi, przywołanie klasowej maskotki, przygarniętej z podręcznika do polskiego, nigdy nie zaszkodzi. Brzmi nieźle i tak samo prezentuje się na tablicy: kulka z dużą liczbą ząbków i hipnotyzującymi oczkami – „dziwotworek, straszydełko dziecinne.”

W międzyczasie ktoś głośno oznajmia, że przegrał. Za nim naturalnie przegrywają pozostali, gdyż każdy gra w Grę i każdy przegrywa, gdy tylko sobie o tym przypomni. Są jeszcze inne gry, powiedzenia i żarty, których nie potrafiłabym teraz przywołać. Z czasu spędzonego w liceum trudno mi wyciąć scenę czy choćby kadr. To raczej zbiór ciepłych odczuć.

W mojej klasie chyba każdy z nas miał w sobie odrobinę geniusza i sporą porcję wariata. Poza tym byliśmy zupełnie różni. A jednak… wszyscy tolerowaliśmy się. Tak naprawdę, bez żadnego „ale”. Być może to sentyment do uciekającej młodości, ale mam wrażenie, że pod tym względem ta społeczność, wcale przecież nie tak mała, była absolutnie wyjątkowa.

Sonia Stroka

 

 

Dwójkę wspominać będę zawsze przez pryzmat literatury. Chodziłam do klasy dyplomatycznej; lekcje języka polskiego naturalnie więc miały centralne miejsce w mojej edukacji. Wyjątkowo ciepło wspominam między innymi wycieczkę śladami Młodej Polski do Krakowa, którą zorganizowaliśmy wraz z naszą wychowawczynią i nauczycielką języka polskiego Panią Jolantą Toll. Mieliśmy wyjątkową szansę zgłębić literacką stronę tego miasta, co dodatkowo pomogło mi w wyborze uczelni, ponieważ po maturze trafiłam właśnie na Uniwersytet Jagielloński :). Podczas wyjazdu odwiedziliśmy między innymi dom Józefa Mehoffera, wzięliśmy również udział w jednym z najważniejszych krakowskich wydarzeń literackich – Festiwalu Conrada, gdzie mogliśmy uczestniczyć w spotkaniu z Noblistką – Swietłaną Aleksijewicz. Podczas trzech lat nauki bardzo często odwiedzaliśmy teatry – mieliśmy szansę zobaczyć na przykład spektakl Morrison/Śmiercisyn w opolskim Teatrze Lalki i Aktora czy Król Dawid Live! we wrocławskim Capitolu, które do dzisiaj pozostają jednymi z najlepszych przedstawień, jakie kiedykolwiek widziałam. Zetknięcia ze światem kultury poza szkolną salą nauczyły mnie wykorzystywać w praktyce narzędzia interpretacyjne i wiedzę zdobytą na lekcjach.

Moje wspomnienia z Dwójką powiązane są tak głęboko z literaturą, ponieważ to właśnie ona pomagała mi rozwijać się, dorastać i zadawać pytania. Lekcje języka polskiego dostarczały nam tematów do rozmów, uczyliśmy się podczas nich, jak lepiej zrozumieć teraźniejszość i przeszłość. Szczególnie zapamiętałam między innymi lekcje o Czesławie Miłoszu, Bolesławie Leśmianie oraz literaturze wojennej i nowomowie… zakres tematów był bardzo szeroki, a celem końcowym nie było jedynie przygotowanie do matury, lecz także do dorosłego życia.

Do „Dwójki” i do klasy dyplomatycznej trafiłam, nie wiedząc do końca, czego mam się spodziewać, lecz dzięki tej decyzji niespodziewanie zyskałam wywołujące uśmiech wspomnienia, niewyczerpaną fascynację literaturą, pragnienie poszukiwania piękna w świecie i przyjaźnie na całe życie.

Anna Pietrucha

 

 

Chodziłem do LO nr II w Opolu, w latach 1999-2003. Nie zastanawiałem się długo nad wyborem szkoły średniej, do której pójdę. Mój dom rodzinny i Dwójkę dzieliły trzy ulice. Już od lat mijałem ją, wracając ze szkoły podstawowej. Poza tym, moja mama chodziła do tego liceum i dlatego uważała je za najlepszy wybór dla mnie. Nie było powodu się spierać.

Dość szybko kursy przygotowawcze zamieniłem na długie spacery po Opolu. To wtedy zacząłem wagarować i z powodzeniem kontynuowałem tę praktykę przez wszystkie lata licealne. Uczęszczałem do klasy o profilu ekonomiczno-menadżerskim. Traktowałem to z lekkim przymrużeniem oka. Nazwa wydawała mi się brzmieć pretensjonalnie. Po latach muszę przyznać, że w moim przypadku okazała się prorocza. Obecnie jestem menedżerem w firmie zajmującej się doradztwem finansowym.

Na potrzebę tych wspomnień stworzyłem sobie top dziesięć momentów z czasów liceum, które mnie ukształtowały. Swoją drogą bardzo dobrze się przy tym bawiłem. Polecam wszystkim takie ćwiczenie. Nie będę tu przytaczał pełnej listy, ale na uwagę zasługują jej elementy składowe.

O wagarach już było. Dodam jeszcze pierwsze doświadczenia związane z alkoholem
i nie tylko… Ciepła wódka pita na działce. Wino na wyspie Bolko. Znajomi z różnych środowisk, dzieci tak zwanych elit i te, które wychowało podwórko. Dzięki tym kontaktom poznałem słowo „ziomek”, zanim jeszcze stało się popularne. Mecze koszykówki do wylania siódmych potów. Koncert rewelacyjnej Ścianki w restauracji Ali Baba na rogatkach Opola . Kształtowanie się gustu muzycznego. Ważne lektury, po które sięgałem, zanim ich obowiązkowość psuła mi dobrą zabawę. Gombrowicz, Kafka, Różewicz, Białoszewski, Dostojewski… Zakochania, namiętne pocałunki i pierwszy, większy zawód miłosny – to ostatnie akurat miało związek z olimpiadą filozoficzną, do udziału w której zachęciła mnie moja polonistka, pani Jola Toll.

Czas przygotowań do olimpiady wspominam jako bardzo dobry etap w moim życiu. Dostałem wolną rękę, żeby samodzielnie przygotować pięćdziesiąt zagadnień. „Wagarowałem” legalnie. Spędzałem długie godziny w świetnie wyposażonej, nowoczesnej bibliotece wydziału teologicznego opolskiego uniwersytetu. W szkole pojawiałem się tylko po to, żeby ze swoimi kumplami pograć
w ping ponga w szatni. Nigdy później nie grałem tak dobrze jak wtedy. Poza tym złapałem „zajawkę” na filozofię. Na pierwszym roku studiów filozoficznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, gdzie, jako laureat, dostałem się bez egzaminów, właściwie nie dowiedziałem się wiele nowego. Mogłem jedynie zgłębiać zagadnienia, do których sięgnąłem już samodzielnie. Przygotowania do olimpiady tak bardzo mnie pochłonęły, że zamiast spotykać się z dziewczyną, na której mi zależało, całymi dniami pisałem pracę na temat tego, jak powinno wyglądać sprawiedliwie ułożone społeczeństwo na podstawie porównania filozofii Rawlsa i Nozicka. Skończyło się na tym, że Ewa, w której się podkochiwałem, znalazła sobie Adama. Na szczęście paskudna Wódka z Czerwoną Kartką i „Na szczytach rozpaczy” Emila Ciorana trochę pomogły ukoić młodzieńczy ból.

Najlepiej wspominam lekcje polskiego. Wykraczały daleko poza to, czego można by się po nich spodziewać, bazując na programie nauczania. Miały interdyscyplinarny charakter. Wprowadzały nas w świat kultury, sztuki, filmu. Ale najważniejsze było to, że byliśmy traktowani na nich poważnie. Jak dorośli, inteligentni ludzie. Pani Profesor potrafiła zauważyć w nas potencjał. Popchnąć we właściwym kierunku, a jednocześnie dać wolną rękę. Mimo że postawiłem w nauce na samodzielność, cały czas czułem jej wsparcie i wiarę w moje siły. Przy tym, jako jedyna nauczycielka nie odpuściła mi zaległości. W kilka dni musiałem nadrobić cały materiał i zdać wszystkie kartkówki i sprawdziany, które ominęły mnie, kiedy uczyłem się na olimpiadę. Czekały mnie jednak najdłuższe wakacje w życiu – trwające właściwie od czerwca do października, więc zdążyłem odpocząć z nawiązką, zanim rozpocząłem studia.

Wspominam czasy liceum jako moment odkrywania tego, kim jestem i jak mogę siebie kształtować. Świetny wstęp w dorosłość. Dziękuję.

Grzegorz Blacha

Do Dwójki w ogóle nie miałam iść… Decyzja była dawno podjęta, w zasadzie jedna, jedyna, wiadoma, bazująca na rodzinnych tradycjach i kwiecistych opowieściach słyszanych od dzieciństwa.

Tamtego dnia, na „dzień otwarty”, pojechałam nie tyle, żeby wybrać i porównać, ile żeby zobaczyć swoją przyszłą szkołę. Wracając, w drodze na przystanek, spotkałam koleżankę, która szła właśnie do Dwójki, gdzie te „drzwi otwarte” były tego samego dnia. Poszłam dla towarzystwa,
z ciekawości – i od samego wejścia wiedziałam, że to miejsce, już wtedy niby wiadomo, że „nie moje” przecież, mnie intryguje, woła, kusi (wystarczy powiedzieć, że do dzisiaj pamiętam program i układ stoisk informacyjnych czy przebieg rozmowy z jednym z ówczesnych wicedyrektorów). Po 15 minutach wychodziłam z przekonaniem, że ja chcę tu być, z już wybranym profilem klasy (niejako wymarzonym, choć wtedy zupełnie nowym), i nawet jeśli w drodze powrotnej do domu, próbowałam mówić, że „jeszcze się zobaczy”, to musiał mnie zdradzić błysk w oku – bo uczucie zawodu w głosie mojej mamy zdecydowanie wskazywało na to, że już wie, że przynajmniej u mnie w odwiecznej rywalizacji jej szkoła właśnie z Dwójką przegrała.

Bo Dwójka była miejscem, które – nie licząc prób pokonania trasy przelotowej na schodach podczas 5-minutowej przerwy – dawało przestrzeń; na różnorodność, kreatywność, działanie, które mogło piąć się w rankingach, jednocześnie nie zabijając „wolnego ducha” – a wręcz przeciwnie, ucząc latać. Mogłam w Dwójce, w klasie maturalnej, w trakcie przygotowań do olimpiady, realizować swoje szalone, bynajmniej nie naukowe pomysły, niekoniecznie pojawiając się wtedy na lekcjach,
i usłyszeć na przedmiocie kierunkowym, żebym przyszła na spokojnie zaliczyć, co trzeba za miesiąc, kiedy już skończę (i żeby nie było, zaliczyłam, i przedmiot, i olimpiadę, nawet do tego stopnia, że już matury z tego przedmiotu pisać nie musiałam). Ale jednocześnie Dwójka była miejscem, które dawało ramy – takie do życia, fundamenty na przyszłość. To  w Dwójce toczyłam fascynujące dyskusje na temat wyborów historycznych i współczesnych, idei wielkich i małych, decyzji i ich konsekwencji, wartości. Dyskusje może nie na poziomie klasycznych 16-latków – a może właśnie wręcz przeciwnie. To z Dwójki i lekcji języka polskiego wziął się późniejszy bohater mojej harcerskiej drużyny i pasja opowiadania o tym, co nieznane, a tej opowieści warte.

To Dwójka dała mi podstawy, które sprawiły, że potem całkiem sprawnie radziłam sobie na podwójnych studiach podczas zajęć z filozofii, historii doktryn czy stosunków międzynarodowych w XX w. – i dzięki którym do dzisiaj nadążam w dyskusjach odwołujących się do wiedzy, której teoretycznie mieć nie miałam skąd, a którą przyswoiłam ponad 15 lat temu, na zdziwione spojrzenia odpowiadając, że „miałam to na polskim”. Wreszcie to w Dwójce” po raz pierwszy usłyszałam, że jestem maksymalistką – i tak mi się spodobało, że do dzisiaj staram się za bardzo nie zmienić.

Magda Lenartowicz

 

 

Moja szkoła Z LO nr II wiąże się wiele dobrych wspomnień, zawsze będę myśleć
o „moim liceum” bardzo ciepło i pozytywnie.

Na hasło „Dwójka” od razu przypominają mi się np. Dni Otwarte, koncert charytatywny czy malowanie fresków.  Dwójka to też wyjazdy – Banderoza w Głuchołazach, Szczawnica, Żywiec. Z mat-fizem wszędzie było dobrze! Jednak to, co najbardziej zapadło w pamięć, to lekcje matmy i polskiego. Można pomyśleć, że tych przedmiotów nie da się ze sobą zestawić, ale jest coś, co je łączy. Nauczyciele z pasją!

Bardzo serdecznie dziękuję i pozdrawiam!

Ania

 

Trudno nie wspomnieć Dwójki, jeśli już niedługo – blisko w dziesiątą rocznicę poznania się w szkolnej ławce, staniemy na ślubnym kobiercu! Jednak Dwójkę wspominamy ciepło nie tylko
z tego powodu. Fantastyczni nauczyciele, ciekawe wydarzenia i przyjaźnie, które trwają do dziś. Trzy lata, które minęły bardzo szybko, masa wspomnień oraz najlepsi ludzie, z którymi będziemy się bawić niedługo na naszym weselu. Dzięki za ten czas!

Gosia i Wojtek

 

Kwestia obierania dróg życiowych zawsze będzie dla mnie zagadką. Choć jestem przekonana, że to ja wybrałam Dwójkę na swoje liceum, to jednak w jakiś sposób czuję, że
w znacznej mierze zadecydowało szczęście. Tak, tak. Cały czas twierdzę, że decyzja o pójściu do Dwójki była jedną z najlepszych w moim życiu. Późniejsze podejmowałam przez pryzmat doświadczeń z lat 2012 – 2015, więc też były dobre. No i wróciłam… już jako nauczycielka
j. polskiego (historia kołem? Albo to ja się kręcę w kółko…). I dzieje się nowe. I też będzie dobre!

Hela Koralewska

 

Chyba każdy miał w ręce drewnianą zabawkę, która ma pobudzać dziecięce poczucie kształtu i rozmiaru. Wygląda ona jak drewniane pudełko, na którego ścianach wycięto otwory o regularnych, geometrycznych kształtach – trójkąty, kwadraty i koła – często w niejednolitych rozmiarach. Rozrywka młodego adepta sztuk wyzwolonych ma polegać na dopasowaniu kolorowych klocków do odpowiednich otworów w taki sposób, by wszystkie znalazły się wewnątrz pudełka. Obecnie zadanie wydaje się proste, jednak – choć nikt się nie przyzna – na pewnym etapie życia każdy doświadczył frustracji towarzyszącej podejmowanym konsekwentnie, na przekór drwinom losu, próbom wetknięcia sześciennego klocka do otworu wyciętego w kształt serca. Ta szlachetna misja jest oczywiście skazana na niepowodzenie, jednak wielu poległo, próbując dokonać niemożliwego.

Podjęcie wyzwania stworzenia zapisu wspomnień z lat szkolnych do złudzenia przypomina proces opisany powyżej, a skutki podjęcia tej rękawicy w wieku dojrzałym mogą okazać się opłakane. Niemożliwość osiągnięcia zamierzonego celu pozostaje ta sama. Natomiast rozmiary wstydu towarzyszącego porażce mogą bezpowrotnie pozbawić śmiałka szczątków godności.

Dość napisać, że podobną próbę podjęli – z pobudek wyłącznie merkantylnych – sprzedawcy zabawki, która rozpoczęła moją relację. Jak się okazuje, by sprzedać towar, należy go wcześniej nazwać. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dokonałby zakupu przedmiotu, który pozbawiony jest krótkiej i treściwej nazwy – to się nie mieści w głowie. Również rejestracja sprzedaży „czegoś” w Urzędzie Skarbowym mogłaby skończyć się poważnymi konsekwencjami natury prawnej. Z tego względu opisanej wyżej dziecięcej zabawce należało bezzwłocznie wymyślić nazwę krótką, chwytliwą, adekwatną i zrozumiałą. Wydaje się niemożliwe – niczym wetknąć kwadrat w koło? A jednak powstała nazwa: „Drewniany sorter kształtów”. Niech los tych śmiertelników będzie przestrogą dla kolejnych pokoleń, które będą dokładać starań.

Z tego powodu porzucam nadzieję i wszelkie aspiracje. Poniższa relacja nie będzie zapisem osobistych wspomnień konkretnego ucznia II Liceum Ogólnokształcącego w Opolu, a raczej dowolną, fikcyjną narracją osadzoną w uniwersum opolskiej Dwójki.

 

Pierwszy dzień w szkole

Dokonując wyboru liceum, kierowałem się bardzo konkretnymi i prostymi kryteriami. Po pierwsze, za żadne skarby nie chciałem uczyć się języka niemieckiego. Po drugie, zależało mi na odnalezieniu się w zupełnie nowym środowisku i otoczeniu, bez znajomych z dawnych lat. Za dodatkowy atut przyjmowałem nieprzeciętność wnętrza i architektury budynku. Ponieważ w tłoku zawsze czułem się nieswojo, klasy nie mogły być przeludniona, a korytarzami miałem przechadzać się swobodnie. Zaplecze rekreacyjne i tereny zielone byłyby dodatkową zaletą nowej placówki.

Po latach próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie: dlaczego wybrałem Dwójkę? Nie wiem, naprawdę nie wiem…Tego dnia, w oczekiwaniu na autobus miejski, który miał dowieźć mnie wprost na pierwszą lekcję w nowej szkole, na przystanku dostrzegłem mojego sąsiada. Zajęliśmy stanowiska możliwie najbardziej oddalone, po przeciwległych stronach wiaty przystanku. Równocześnie nie wymieniając nawet spojrzeń, doszliśmy do niewyartykułowanego porozumienia o utrzymywaniu fikcji „przypadkowego” niedostrzeżenia znajomej twarzy na przystanku. Fikcję można było utrzymać przez trzy minuty, po pięciu przypadkowe odwracanie wzroku zaczynało ciążyć. Po wejściu do tego samego autobusu, fikcja przerodziła się w kłamstwo, a po wysiadce na tym samym przystanku, podtrzymywanie wygodnego łgarstwa zakrawało na ostentację. Nie mieliśmy wyjścia, nie mogliśmy ciągnąć tego dalej. Po krótkiej wymianie uprzejmości, razem udaliśmy się w kierunku Dwójki.

Gdy tylko odbiliśmy w ulicę Waryńskiego, dostrzegliśmy zbitą, czarną gęstwę postaci rozlewającą się na placu i ulicy przed szkołą. Zapytałem kolegę, czy też to widzi i czy jego zdaniem wydarzyło się coś złego. W odpowiedzi usłyszałem, że nic się nie stało, tylko za pięć minut miał rozbrzmieć pierwszy dzwonek. Gdy tylko zbliżyliśmy się do strumienia pośpiesznie przemieszczających się uczniów, nurt porwał nas w przeciwne strony. Nawet nie wiem, jak i kiedy przepchnięto mnie przez wąskie drzwi wejściowe do budynku. Ludzkie morze wyrzuciło mnie wprost na drzwi pracowni chemicznej.

Niewiele myśląc, spuściłem wzrok i nieśmiało wszedłem do klasy. Markując spięcie towarzyszące nowej sytuacji, starałem się stawiać kroki zdecydowanie, z elementami nonszalancji. Z perspektywy czasu jestem gotów postawić dolary przeciw orzechom, że efekt, jaki udało mi się osiągnąć, mógłby posłużyć za wzór przedwojennym kreskówkom Disneya. Zająłem jedyne wolne miejsce. Po paru chwilach w drzwiach znajdujących się za katedrą, ukazała się postać mojej nowej nauczycielki chemii, która niespiesznym krokiem skierowała się w stronę katedry. Była to osoba średniej budowy i wzrostu, ubrana w długi sweter w kolorze jaskraworóżowym, o bujnych, kręconych i farbowanych na jasny blond włosach. Ręce ogrzewała o kubek wypełniony gorącym naparem. Usiadła, odłożyła kubek na biurko i tęsknie spojrzała przez okno. W klasie zapanowała cisza pełna oczekiwania, której Pani Profesor nie zamierzała przerywać. Po dłuższej chwili, gdy przez klasę przeszedł szmer zaniepokojenia, postać na katedrze ciężko westchnęła i nie odwracając wzroku od okna, beznamiętnym jednostajnym głosem nakazała wyciągnięcie zeszytów. Po chwili szmerów i szelestów Pani Profesor tym samym jednostajnym tonem głosu, nadal wpatrzona w przestrzeń za oknem, poleciła przepisać do zeszytu treść znajdującego się obok tablicy, składającego z kilku punktów „Regulamin korzystania
z tablicy”. Gdy tylko załapałem, jaka jest treść pierwszego polecenia, wiedziałem już, że to będzie bardzo długie 45 minut.

Po regulaminie korzystania z tablicy, był też „Regulamin korzystania z pracowni
i kilka innych przydatnych aktów prawnych, które w ciągu pierwszej godziny lekcyjnej zostały skrupulatnie przedyktowane do zeszytów nowych uczniów. Po dzwonku wyszedłem na korytarz i rozejrzałem się po szalejącym tłumie. Zdałem sobie sprawę, że byłem tak oszołomiony przebiegiem pierwszej lekcji, że nie zdążyłem przyjrzeć się swojej klasie – nie zapamiętałem żadnej twarzy, a zatem nie wiedziałem, za kim podążyć, by trafić na kolejną lekcję.

Uznałem, że 10 minut przerwy to wystarczająco długi czas, by bez najmniejszego kłopotu odnaleźć właściwą salę. Zapamiętałem, że przy wejściu do szkoły były duże tablice
z planem zajęć i rozpiską klas. Skierowałem się więc ku najbliższym schodom, chcąc udać się na dół, do głównego holu. To były schody znajdujące się w środkowej części budynku – wtedy zwyczajnie jeszcze nie wiedziałem.

Gdy tylko zbliżyłem się do pierwszego schodka, poczułem mocne pchnięcie od tyłu
i wylądowałem na idącej przede mną dziewczynie. Już na pierwszym schodku moją stopę wgniotła w ziemię osoba idąca z naprzeciwka. Pod naporem zawodnika znajdującego się za mną, coraz mocniej przylegałem do dziewczyny schodzącej przede mną. Poczułem, jak jej nogi odrywają się od podłoża i zaczyna dryfować zawieszona pomiędzy mną i swoją koleżanką – niczym na ruchomych schodach, przemieszczała się bezwładnie w dół wraz z niezbornym tłumem uczniów. Obdarowała mnie wściekłym spojrzeniem, ofuknęła, po czym wymierzyła cios łokciem – jeszcze zanim zdołałem podjąć próbę tłumaczenia. Postawiłem stopę na czwartym schodku. Poruszający się tłum zatrzymał się
w miejscu. Spojrzałem w dół, zator rozciągał się przynajmniej do niższego piętra. Wtem potężnej postury trzecioklasista, niewzruszony jękami tratowanych pierwszaków, rozrzucając na boki napotkane przeszkody, przechodził swobodnie w dół. Gdy osiągnął zamierzony cel, co odważniejsi, idąc za przykładem starszego kolegi, próbowali zastosować podpatrzoną metodę. Powstał totalny chaos. Próbowałem spokojnie przemieszczać się w zamierzonym kierunku, z różnym jednak skutkiem. Gdy tylko postawiłem stopę na pierwszym półpiętrze, zadzwonił dzwonek. Spojrzałem na zegarek. To nie mógł być koniec przerwy. Minęło dopiero 5 min. Jednak momentalnie poczułem, jak tłum wokół mnie topnieje. W ciągu 30 sekund korytarz opustoszał i zostałem całkowicie sam. Wtedy właśnie zorientowałem się, że w tej szkole pierwsza przerwa trwa 5 – a nie jak w poprzedniej – 10 minut.

Zbiegłem po schodach. Sprawdziłem plan. Miałem mieć geografię. Numer klasy nie mówił mi nic. Zacząłem błąkać się po korytarzu, obserwując numerację sal. Po chwili doszedłem do wniosku, że moja klasa nie mogła znajdować się na parterze. Przyjąłem założenie, że lekcja odbywa się na drugim piętrze – innymi niż wcześniej schodami wbiegłem na górę. Jeżeli sala znajdowała się na tym poziomie, to na pewno nie po tej stronie budynku. Puściłem się biegiem w przeciwną stronę. Dotarłem do środkowych schodów, nadal nie odnajdując właściwego numeru. Błędnie założyłem, że kontynuacja numeracji znajduje się pół piętra niżej. Po sprawdzeniu tych błędnych hipotez, po chwili znalazłem się na właściwym poziomie, a później odnalazłem moją klasę. Zapukałem, otworzyłem drzwi i już otwierałem usta do wyrażenia skruchy, gdy usłyszałem donośny głos:

Zapraszamy Jaśnie Księcia! Zapraszamy, proszę usiąść. Właśnie mówiłam o tym, że jedyne, czego nie toleruję, to spóźnialskich.

Gdy już wysłuchałem obszernych wywodów na temat mojego zachowania, otrzymałem zadanie przygotowania prezentacji na kolejną lekcję, dodatkowe zadanie domowe oraz obietnicę ustnej odpowiedzi przy tablicy, spłonąłem czerwienią i skupiłem całą swoją uwagę na dotrwaniu do dzwonka.

Po zakończeniu lekcji dowiedziałem się błyskawicznie, że mój wyczyn przysporzył mi splendoru w nowej klasie. Już w pierwszych sekundach podeszła do mnie grupka kolegów
i koleżanek z zaproszeniem „na szluga”. Nie miałem zielonego pojęcia, co i zacz, ale uczniowie ci wyglądali na ogarniętych, wcześniej trafili na lekcję na czas, dobrze z oczu im patrzyło – byłem przekonany, że z nimi już się nie zgubię. Dodatkowo okazało się, że przedsięwzięcie wiązało się z wyjściem na zewnątrz – ucieszyłem się więc, że zobaczę tereny rekreacyjne mojej nowej szkoły. Tak też dotarłem „pod transformator”, przy którym można było zaobserwować liczne dowody obecności szkolnych palaczy oraz okolicznych psów. Resztki trawy ledwo przebijały się przez warstwę rozdeptanego błota, cień dawały przerzedzone liście okolicznych drzew. Wokół gęste zabudowania…

W oparach tlącego się tytoniu zdawałem sobie sprawę, że moje oczekiwania wobec nowej placówki pedagogicznej mogły być jednak delikatnie przestrzelone.

Kolejną lekcją miała być lekcja języka francuskiego – jakimś cudem dostałem się do klasy,
w której nie musiałem uczyć się niemieckiego. Jak zdążyłem się zorientować, nauka miała zaczynać się od podstaw. Po dzwonku zajęliśmy miejsca. Nauczyciela nie było jeszcze w klasie. Lekcje języków kojarzyły mi się zwykle bardziej z zabawą niż nauką, co dawało nadzieję na chwilę wytchnienia.

Po dłuższej chwili gwar rozmów ucichł pod wpływem mocnego uderzenia w drzwi (do dziś podejrzewam, że mogło to być kopnięcie), na skutek którego ich skrzydło otworzyło się
i uderzyło o ścianę. Wzrok wszystkich uczniów zwrócił się w kierunku, z którego dobiegał hałas.
W drzwiach ukazała się postać drobnej kobiety, ubranej w dopasowany elegancki kostium oraz wysokie czarne kozaki. Od wejścia było słychać jej podniesiony głos o twardej, nieustępliwej barwie, kontrapunktowany rytmicznymi uderzeniami obcasów o posadzkę. Wiedzieliśmy, że adresuje wypowiedź do Nas, do klasy. Nikt jednak nie zrozumiał ani jednego słowa. Gdy miarowym krokiem, kontynuując swoją wypowiedź, szła w kierunku tablicy, siedzący obok mnie nowy kolega zapytał mnie szeptem: „Czy to jest niemiecki?”. Zważywszy na okoliczności, nie mogłem mieć pewności. Gdy nauczycielka dotarła do tablicy, chwyciła za kredę i zapisała jedno słowo literami podobnymi do tych, jakich używamy w alfabecie polskim. Jednak gdy odsunęła się od tablicy i wskazała zapisane słowo, wypowiedziała coś, co nie mogło mieć nic wspólnego z zapisem. Pomimo tego, powtórzyła wcześniej odczytane słowo, wskazując ponownie na nieadekwatny zapis. Ze złością wypowiedziała kilka słów
i wskazała palcem koleżankę. Ta domyśliła się, że ma powtórzyć. Niestety, chyba nie zrobiła tego prawidłowo, ponieważ gniew nauczycielki nie ustał. Wskazała inną osobę, która również podjęła próbę odtworzenia abstrakcyjnie brzmiących dźwięków. Zrezygnowana nauczycielka podeszła do innego ucznia i wskazała jego zeszyt. Ten w mig pojął, że ma go otworzyć i zapisać nowe słowo. Najwyraźniej popełnił błąd, bo zagniewana Furia wydała z siebie kilka kolejnych dynamicznych i niezrozumiałych dźwięków. Kolega, do którego adresowała komunikaty, bezradnie wydukał:

Ja przepraszam, Pani Profesor, ale ja nie rozumiem.

Na co usłyszał krótkie i zdecydowane:

Chcesz pałę?

Po krótkiej wymianie zdań wywnioskowałem, że kolega nie ograniczył się do przepisania liter z tablicy do swojego zeszytu. Postanowił również dodać zapis fonetyczny. Jak dowiedzieliśmy się wszyscy, na takie bezecne praktyki w naszej klasie miejsca nie było. W podobnej atmosferze pruskiej dyscypliny doczekaliśmy do dzwonka. Jeżeli do tej pory ktoś myślał, że liceum to dziecinna igraszka , jego złudzenia legły wraz z murami Bastylii.

Gdyby powyższa historia była oparta na faktach, była prawdziwym wspomnieniem lub relacją konkretnego ucznia, należałoby dodać wiele wątków i kilka spraw wyjaśnić. Nie można przecież budować wspomnienia o szkole wyłącznie na odczuciu z pierwszych godzin. Pierwsze lekcje zwykle przypominają zmagania dziecka z „Drewnianym sorterem kształtów”. To prawie nigdy nie udaje się za pierwszym razem.

Niezależnie od tego, czy Dwójkę wspominamy z rozrzewnieniem, czy też krytycznie oceniamy przebieg naszej edukacji – wielu przyzna mi rację – kolejne lekcje w Dwójce dały unikatową szansę, by trafić do wymarzonego otworu w drewnianym pudełku.

 

Konrad Pawiński

 

 

Dość ironicznie myślałam o hermeneutycznym dyskursie na temat pamięci; odwzorowaniu, które zawsze jest przekształceniem, kiedy zostałam poproszona o przygotowanie tekstu odzwierciedlającego moje wspomnienia z liceum.

Czy mam odwołać do  Sokratesa, obwieścić, że życie nieprzemyślane nie jest warte, żeby je przeżyć? Zawiadomić znudzonych licealistów, tak bardzo niechętnych patosowi, wyśmiewających pompatyczne sformułowania, że opowieść nie jest strukturą statyczną, ale dynamiczną, spełnia się przy udziale czytelnika, czyli widza, odbiorcy? Wygłosić definicję opowieści Arystotelesa, przytaczaną przez Ricoeura? Czy mam domagać się od walczących z Lalką Prusa i historią Zagłady licealistów, aby z zapartym tchem wysłuchali opowiadania, jak pani polonistka pożyczała mi książki? Może to, że proszę o uwagę dla tych kilku słów, będzie usprawiedliwione niespokojnym pytaniem o Twoje, czytelniku, wrażenia, napiętą uwagą wobec tego, jak reagujesz i próbą przyjęcia Twojej perspektywy? Czy jesteś Anią, Kasią, Piotrem, masz 15 czy 17 lat, przechodzisz codziennie korytarzami wielkiego budynku liceum i marzysz o nowym życiu, przyszłości, która zdaje się tyle obiecywać… Czy możliwe jest, żebyś pochłonięty myślami o przyszłości, chciał/a ofiarować uwagę wspomnieniom zupełnie zwyczajnej opowieści?

Zawsze siadałam pod oknem, blisko polonistycznej pracowni, myśląc o rozmowach w salach uniwersyteckich, o wielkich uczelniach, na które czekałam. Tak, to ja z tamtego czasu, raczej pulchna, zamknięta w sobie dziewczyna, marząca, żeby kobieta od biologii nie zobaczyła książki czytanej ukradkiem na lekcji. Czy Tobie zdarza się myśleć o tym, że cała ta gadanina o Wokulskim, o mitochondriach, o polskiej historii jest tylko dowodem na to, że Twoi profesorowie nie wiedzą tego, czego Ty chciałbyś się dowiedzieć, że nigdy nie uciekną z tej szkoły, od tych klas, słów, od wyuczonych gestów? Przyznam Ci, że sama często tak sądziłam, kryjąc drwiące spojrzenie przed czujnym wzrokiem prowadzących lekcje profesorów.

A nasi dawni nauczyciele, dlaczego oni mieliby zaświadczyć, że moja historia ma sens, legitymizować ją? Przecież Was ani uczniowie, ani władza nie pytają o zdanie, nie próbują sobie wyobrazić Waszej sytuacji. W czasie strajku nauczycieli zdobyłam się tylko na to, żeby zamieszczać wpisy na fejsbuku, banalne słowa dowodzące aprobaty Waszych decyzji, Waszej odwagi. Byłam wstrząśnięta, kiedy dotarły do mnie wiadomości o załamaniu jednej z najbardziej ofiarnych, bezkompromisowych osób, które spotkałam w życiu. Tak, Pani Profesor, byłam tym przerażona, wspominając lekcje historii, kiedy okazywała pani tyle stanowczości. Nie zawsze zgadzałam się z panią. Myślałam o oburzeniu,
z jakim przyjęła Pani moje słowa o karuzeli kręcącej się za murami wykrwawiającego się w powstaniu getta. Krzyknęła pani: “Za karuzelę już dawno przeprosiliśmy, a mój dziadek omal nie zginął, ratując Żydów. Czy Ty wiesz, co znaczyło w czasie okupacji wpuścić ich do domu, dzielić się w tej nędzy jedzeniem, bać się każdego dnia?” Przypomniałam sobie, jak uczyła nas Pani, aby zbyt łatwo nie osądzać ludzi, nie domagać się bohaterstwa, możliwego raczej w kiczowatych filmach niż w historii. Kiedy omawialiśmy lata osiemdziesiąte, kilka koleżanek wyraźnie oczekiwało, że podręcznik starej “Radziwiłki”, czyli profesor Anny Radziwiłł, to inny wariant scenariusza do filmu Wajdy. Pani spokojnie czekała aż najbardziej egzaltowane z nas podzielą się swoimi wyobrażeniami o “złych” i “dobrych”
i ucięła gorącą dyskusję. “Nie wszyscy milicjanci byli źli, zdarzali się spokojni, przyzwoici ludzie. Miałam sąsiada, szeregowego milicjanta. Załatwił sobie lewe L-4 i nikt go do udziału w pacyfikacji kopalni nie zmuszał. Jak się chciało, to można było tego uniknąć.” Myślałam o tych sprawach, kiedy dowiedziałam się, że strajk wiele Panią kosztował. Zastanawiałam się, jacy bylibyśmy, my wszyscy, Pani uczniowie, gdyby odpowiedni historyk nie nauczył nas krytycznego myślenia, łączenia ze sobą faktów społecznych i ekonomicznych, a dopiero potem ferowania wyroków dotyczących postępowania innych ludzi. Może te uczucia i wspomnienia słów to jakaś podstawa scalania naszej historii, ludzi,
o których czyta się w kronikach, ludzi znanych ze starych gazet, Pani, mnie i  „Ani, Piotra, Asi”, którzy dzisiaj są licealistami i niedługo zaczną podejmować decyzje, mające wpływ na społeczeństwo? Arystoteles sądził, że każda dobrze opowiedziana historia czegoś uczy. Czy moja opowieść potrafi – choćby w najmniejszy sposób zachęcić do zrozumienia wpływu wiedzy na naszą dojrzałość, moi słuchacze muszą ocenić sami.

Nie wiem, czego dzisiejsi licealiści potrzebują, po co czytają literaturę. Czy robi na Was wrażenie opowieść o Wokulskim, który marzył o zdobyciu wykształcenia, był, nieszczęsny, tak naiwny, że sądził, że zbuduje perpetuum mobile? Pamiętacie tę powieść, prawda? Warszawa, XIX wiek, bardzo zdolny człowiek, były powstaniec, zakochuje się w narcystycznej arystokratce. Zdobył majątek, jest kupcem, ukochana gardzi jego zawodem i pochodzeniem, ale świadoma, że jej rodzina straciła majątek, gotowa jest sprzedać się mężczyźnie, który budzi w niej jedynie politowanie. Wokulski marzył o “wielkiej idei”, pragnął wiedzy i miłości. Otrzymał jedynie pogardę i rozczarowanie. Gdyby miejscem jego urodzenia był Paryż, nie Priwislianskij kraj, zacząłby karierę uczonego, mając zdolności analityczne, świadomość znaczenia nauki. Nie mógł ich zdobyć w piwnicy Hopfera, wyśmiewany, zaciskający zęby, gdy drwiono z niego, nazywając “panem konsyliarzem” Czy myślicie czasem o powszechnym dostępie do edukacji, do wolności, jaką możecie zdobyć, zdobywając wiedzę? Czy zastanawiacie się czasem nad tym, że nawet wiedza (ja pamiętam moją polonistkę, spoglądającą na nas znad stosu papierów: “Pamiętajcie, że człowieka można zaspokoić jedynie duchowo”) nie daje spełnienia? Czy piszecie wypracowania (sama nagryzmoliłam ich dziesiątki) o próbach budowania nowej wspólnoty społecznej, jaką ukazano na kartach Lalki? Wspominałam o polskich obywatelach mających żydowskie pochodzenie, mówiąc o epizodzie “ukrywania Żydów”, na jaki powołała się Pani od historii. Dzięki tej powieści możecie poznać korzenie niektórych konfliktów na temat współistnienia na ziemiach polskich wielu narodowości, Polaków, Żydów i Niemców. Możecie dostrzec nędzę Powiśla i pogardę, jaką biedotę darzyły uprzywilejowane warstwy. To zastanawiające, jak wiele problemów Prus opisał i tylko dzięki mojej Pani Profesor od polskiego zwróciłam uwagę na fakt, że Lalka nie straciła aktualności do dzisiaj. Mówi o tych problemach, z jakimi dzisiaj walczymy. Można je ująć w jednej formule, nazwać warunkami, jakie musi spełnić narracja, aby stać się źródłem dla zbiorowej i indywidualnej tożsamości. Każdy z bohaterów  dramatycznie szuka stałego odniesienia do idei, przekonań czy wartości, mogących zapewnić pełne, szczęśliwe życie. Wszyscy ponoszą porażkę. Może naszym – moim i Waszym, zdaniem jest rozmowa, co dzisiaj należy zrobić w dziedzinie interpretacji przeszłości historycznej i kulturowej, abyśmy uwzględnili jak najwięcej niuansów tego, kim jesteśmy? Może powinniśmy wspólnie budować niejednoznaczną opowieść o konfliktach i niezrozumieniu, krytycznie przemyśleć nasze założenia dotyczące tego, kim jesteśmy i poprosić innych, aby byli świadkami naszych poszukiwań?

Kiedy zaczynałam pisać wspomnienia dotyczące mojego liceum, wydawało mi się, że będę mówiła o sprawach, które doskonale znam, odwołam się do wielokrotnie przywoływanych anegdot; dziwactwa niektórych profesorów, pierwsze, nieprzytomne fascynacje wybitną literaturą, klasowe spory o “idee” były stałym elementem rozmów na koleżeńskich spotkaniach po latach. Znamy nasze rozczarowania i sukcesy, nie wszystkie przyjaźnie, zawarte w tamtych czasach przetrwały. Dawne uczennice, zerkające na coraz bardziej wytarte zdjęcia nastolatek, to dzisiaj żony, matki, uczone albo urzędniczki, na ogół stanowcze i pewne siebie. Wydawałoby się, że czas naszych wspólnych lat
w liceum, o tyle łatwiejszy od wyzwań, jakim musimy sprostać będąc dorosłym kobietami, to tylko impuls do powierzchownych wzruszeń, łatwej nostalgii.

Zaskakujące, że koleżanki, poproszone o pomoc przy porządkowaniu opisu naszej wspólnej przeszłości, zareagowały bardzo szybko. Notatki, zdjęcia, jakieś zapomniane plany miast po włóczędze w czasie wakacji, prezenty (najczęściej były to książki z wydumanymi cytatami, jak się zdaje Gombrowicz skolonizował nasz język i wyobraźnię) zawaliły podłogę mojego wynajętego mieszkania. Było coś gorączkowego i smutnego w tym, jak dorosłe kobiety telefonowały (w tle: szczebiot dzieci, ruch w instytucjach albo sklepach, nieskoordynowany i niespójny natłok słów i uczuć, który miał zostać przekształcony w koherentny tekst, często wywoływał we mnie furię. “Pamiętasz, jak pojechałyśmy do domu Kuncewiczowej w Kazimierzu, pół godziny recytowałaś mi Cudzoziemkę –  myślałam, że się wścieknę, ale dzisiaj mi się przypomniało. “Całe moje życie przeżyłam w tęsknocie”. “Ej, laska, a jak pojechałyśmy do Krakowa i kazałaś mi się wypchać, bo chciałam wyjść z tego przedstawienia, wiesz, trzy histeryczki bez sensu się miotają, nie mogąc pojechać do Moskwy?” “Ty, a jak temu pijanemu, podstarzałemu facetowi, który przysiadł się do nas w Warszawie, spałyśmy u twojej ciotki Wandy, opowiadałaś, jak w cholernej audycji radiowej, o Swidrygajłowie? Jak “własna natura budzi w nim obrzydzenie” i jak wyśmiewa się Raskolnikowa, że zamordował, a nie może słuchać o wykorzystywaniu dziecka? Swidrygajłow szydzi z Rodiona: “Schillerze, Schillerze nasz, Schillerku”? Pamiętasz, ten przeterminowany lowelas zmył się od razu”…?

Były też i inne, mniej rozrzewniające opowieści, o rozwodach, sporach w pracy, problemach ze zdrowiem. Wszystko to jakby bledsze wobec natłoku wspomnień, jaki wzbudził w dziewczynach pomysł powrotu do czasu, w którym Róża Żabczyńska, Masza i Irina, Sonia Marmieładowa i Raskolnikow byli nam bliżsi, bardziej realni niż własne uczucia czy myśli. Głosy w moim telefonie nie brzmiały już tak naiwnie jak dawniej i nie świadczyły o tym, że  zachowały to urzeczenie literaturą czy świeżość uczuć. Straciłyśmy ten zachwyt bezpowrotnie. Zamiast niego została pamięć, której nośnikami okazały się powtarzane dawniej bez końca, nie zawsze zrozumiałe słowa, zaczerpnięte z wielkiej literatury. Ciągłość naszego życia wyraziła się najbardziej dobitnie dzięki temu wrażeniu, prywatnym konotacjom, zrozumiałym tylko w małym kręgu. Cytaty z wielkiej literatury, tyle razy powtarzane na seminariach i w artykułach świadczyły tym razem o innych rzeczach niż moja własna sprawność w wykorzystaniu kategorii analitycznych. Nocami na chudym stypendium czytam publikacje wydane przez Oxford Press i marzę, żeby ich tam, w bogatszej Europie, skłonić do słuchania o tym, kim my tutaj jesteśmy i kim możemy się stać. Słowa mówiły o więzi między ludźmi, która trwa, choć nie zawsze zdajemy sobie z niej sprawę, o podstawach naszego życia, nie zawsze możliwych do bezpośredniego wyrażenia. Zbyt niedorzeczne byłoby przypuszczenie, że znalazłyśmy siłę do pokonywania trudności w tamtych, pozornie bagatelnych doświadczeniach.

Zosia Leśnik

 

Dnia 2 października 1997 roku na przystanku Nowy Dwór – Krzyżówka zatrzymał się autobus linii 149. Wszedłem i usiadłem na obitym skajem fotelu. W przegubowym Ikarusie zatrzasnęły się harmonijkowe drzwi, a pojazd ruszył ulicami Wrocławia. Zza szyby obserwowałem egzotyczne wtedy dla mnie przemysłowe widoki, aż wreszcie przez Plac Orląt Lwowskich wpadliśmy w Podwale. Opony zadudniły po bruku jezdni, minęliśmy skrzyżowanie z ulicą Sądową, po czym postacie pasażerów zaczęły wokół mnie bezwładnie wirować, obijać szyby, burty, uchwyty i same siebie. Kątem oka spostrzegłem, jak czoło autobusu wbija się w kościste nadwozie białego poloneza.

Zerkając na strzępy blachy, ruszyłem swoją drogą – minąłem dom handlowy Renomę i w lewo skierowałem się ku Rynkowi. Szerokość tonącej w porannym słońcu ulicy Świdnickiej wyraźnie zachęcała, by dać się wchłonąć Miastu Mojej Młodości.

W chwili, gdy przegubowy Ikarus miażdżył swoją ofiarę, miałem przed sobą: studenckie egzaltacje tysięcy przeczytanych książek, obejrzanych filmów i spektakli w teatrach Wrocławia; samobójczą śmierć T.; Miłość Mojego Życia (J. jest dziś – od dwóch dekad – moją żoną); przyjaźń
z B. (chodniki szurane od zimy do lata, kilometry w Karkonoszach i Izerach, stoki narciarskie Szklarskiej Poręby, filmy z niezłymi fabułami, kręcone na VHS i ich premiery w zadymionych mieszkaniach; setki godzin w czytelni wrocławskiej polonistyki, wspólnie założona literacka gazeta, gdzie umożliwiliśmy debiuty dziś Bardzo Znanemu Profesorowi, Bardzo Znanej Dziennikarce i Bardzo Znanemu Doktorowi).

Pozostawiając za sobą Rynek i zmierzając Kuźniczą – ku Placowi Nankiera od drugiej strony miasta – minąwszy Ostrów Tumski – zbliżała się Drobna Blondyneczka, która już za kilka miesięcy będzie Moją Piękną Dziewczyną, a za około półtora tysiąca dni – Moją Kochaną Żoneczką (ale w tym momencie jeszcze nie wiemy o swoim istnieniu).

  1. także zmierzał w tym samym kierunku, ale od strony Placu Dominikańskiego. Naszej przyjaźni jeszcze teraz nie ma; za półtora tysiąca dni już jej nie będzie.

Przy białym polonezie zostało to, co do tej chwili wyznaczało wartości nastoletniego życia (nie miałem jeszcze 19 lat): dom rodzinny i szkoła.

Warto, warto, warto mieć dla siebie osobistego Mistrza. Piszę to z perspektywy wszelkiej możliwej stabilności życiowej – rodzinnej, zawodowej, społecznej, finansowej. Nich nie zabrzmi to ani arogancko, ani fałszywie skromnie. Tamtego dnia 2 października 1997 roku wchodziłem w dorosłe życie – ja – szczuplutki chłopaczek bez jakichkolwiek koneksji, bez wysoko postawionych rodziców, bez ustosunkowanej rodziny. Wtedy już jednak zaplanowałem, że moje polonistyczne studia będą intelektualną przygodą (wcześniej chciałem rzecz jasna zostać piłkarzem – nawet dla II LO
z kolegami zdobyliśmy mistrzostwo Opola podczas którejś z spartakiad szkół średnich). W klasie maturalnej poczułem się jednak mocny w nauce – zachłysnąłem się literaturą XX wieku wykładaną przez Panią Profesor Jolantę Toll. Mojego Wielkiego Mistrza.

II Liceum Ogólnokształcące po niemal ćwierć wieku od matury to dla mnie Pani Profesor Jolanta Toll. Dyskretnie, subtelnie wyznaczyła mi port, z którego wypłynąłem na szerokie wody (jakże wyświechtana metafora – a jakże trafna). Niczego nie narzucając, a – ujmując to kolokwialnie – Pani Profesor robiła (i robi !) swoje. Nie moralizowała, lecz wzbudzała zachwyt – Herbertem, Orwellem, Szymborską, Miłoszem, Białoszewskim, Herlingiem-Grudzińskim, Gombrowiczem. Poza moją percepcją pozostaje, w jaki sposób Pani Profesor nie odrzucało (dosłownie) od zakompleksionej młodzieży połowy lat 90., a przeciwnie – słuchała nas i nie krytykowała. Dawała szansę za szansą. Jeszcze większą zagadkę stanowi dla mnie fakt, że Pani Profesor po 25 latach jest tą samą czarującą osobowością – z potężną wiedzą, doświadczeniem, empatią, cierpliwością.

Pani Profesor Jolanta Toll to wiedza porażająca – literatura bez tajemnic. W klasie maturalnej była żywiołem nieokiełznanym: języka polskiego (literatury, ach literatury) nie uczyła, lecz wykładała na poziomie uniwersyteckim. A wiem to, bo po kilku miesiącach od matury byłem studentem jakże elitarnej wówczas wrocławskiej polonistyki. I dreptałem tymi samymi korytarzami, co niewiele wcześniej sama Pani Profesor! To ona popchnęła mnie tam, a bardziej – dmuchnęła zefirkiem w plecy – gdzie mogłem rozkwitnąć. Czyż nie taka jest rola nauczyciela? Czyż nauczyciel może być mistrzem dla nastolatka?

Może. Wystarczy być Panią Profesor. I jak ona. Profesjonalizm i empatia. Zawsze perfekcyjnie przygotowana. Zawsze wrażliwa na oddaną jej młodzież.

Pani Profesor zapewne nie wie, jak przepotężny wpływ miała na nas – maturzystów
z IV C z 1997 roku. Gdy uda się wreszcie zebrać – rozproszone w świecie gwiazdy – od czasu do czasu na wspólnym spotkaniu, wspomnienia lekcji, cytatów i reakcji Pani Profesor odżywają w nas miodowym balsamem. Ta ocena Pani Profesor jest zbiorowym doświadczeniem wielu z nas – maturzystów A.D. 1997.

I nawet, gdy zwierzyłem się Pani Profesor – wiosną 1997 roku – że wybrałem polonistyczne studia, jej bezcenne: „to nie jest zawód dla mężczyzny, wszyscy poeci 20-lecia międzywojennego kończyli prawo”, trwało we mnie dopóki nie ukończyłem obu tych kierunków.

Mógłbym wspominać licealne przyjaźnie i miłości, wygłupy, wagary, towarzyskie życie
w szatni; mógłbym pisać o doświadczeniach traumatycznych, nałogach, odejściach do wieczności osób mi w tamtych czasach bliskich. Jeśli jednak rolą tych wspomnień ma być ważne doświadczenie mojego życia, które wpłynęło na ukształtowanie mnie w wartościach kultury klasycznej (poczytajcie „Hańbę domową” Jacka Trznadla – to też lektura Pani Profesor), to powołam dwa niesamowite lata języka polskiego z Panią Profesor Jolantą Toll. I jeśli chcecie wyrażać się elokwentnie, nabyć wiedzę i wrażliwość literacką, wybierać ze smakiem dzieła kultury, wyrobić w sobie wytrwałość, męstwo, pewność siebie – korzystajcie z wykładów Pani Profesor Jolanty Toll.

Można z nią zostawić małe dzieci. Nie będą chciały od niej wracać.

 

Łukasz Zawadzki

 

 

 

Czas liceum wspominam przede wszystkim, jako okres rozwijania swoich pasji. Poznawanie nowych dzieł literackich czy hiszpańskiej kultury dawało mi ogrom satysfakcji. Cieszyło mnie to, że
w szkole zawsze było miejsce na nasze inicjatywy, dzięki którym mogliśmy zwiedzać świat.

Popołudnia spędzane na Plaza Mayor w Salamance podczas kursu językowego czy debatowanie w Parlamencie Europejskim – to wspomnienia, do których często wracam z uśmiechem na twarzy.

Jednak to, za co jestem najbardziej wdzięczna, to zapoczątkowanie mojej pasji do literatury, którą mogłam rozwijać na lekcjach języka polskiego i która niezmiennie pozostaje ze mną do dziś.

 

Hania Szarzewicz, 2014-2017

 

Wspomnienia wyrwane ze starego pamiętnika – fragmenty Dwójki w dzisiejszych myślach. Licealne wspomnienia jawią się w moim przypadku niezwykle barwnym brikolażem –pełnym poszczególnych obrazów, klatek rodem z amerykańskiego filmu, uczuć, słów, a nawet i konkretnych wydarzeń czy sytuacji. To żywa mapa głęboko wyryta we wnętrzu, dzięki której niczym palcami po ciele w dowolnym dla siebie momencie podróżuję myślami do tych złotych, wręcz quasi-mitycznych czasów swojego życia. Okres liceum to czas najsilniejszych wspomnień spod znaku pierwszych w życiu–począwszy od błahych i naiwnych, jak młodzieńcze miłostki, przez hedonistyczne bachanalia, będące formą inicjacji w dorosłość, zaś kończąc na szczerych rozmowach, prawdziwym braterstwie
i przyjaźniach, a także determinujących życie wyborach. Czas liceum to ostatni etap przed wejściem w sformalizowaną, restrykcyjną i wymagającą – wszelako rozumianą – dojrzałość, stąd wspomnienia z nim związane są niebywale istotne, gdyż to właśnie ten czas kształtuje i finalizuje formowanie się indywidualnej tożsamości. Osobiście uważam, że to liceum   –  wraz z wybranymi przedstawicielkami kadry dydaktyczne – stoi za konstruktem mojej osoby i przyszłości, jaką obrałem. Do dziś wspominam niezwykle pouczające wykłady, pasjonujące lekcje i spersonalizowane, prywatne rozmowy. Wspominam wszelakie uroczystości, imprezy szkolne, które miałem przyjemność organizować i prowadzić. Wybór klasy dyplomatycznej był w tym przypadku kluczowy i całkowicie wpasował się w mój niepokorny styl, w ramach którego zawsze kierowałem się, jak i wciąż kieruję , niszowymi, niepopularnymi wyborami. Dzięki temu mam wrażenie, że do końca życia będę wspominał lekcje języka polskiego, będące w rzeczywistości po prostu lekcjami świadomego i szczerego życia. Wiedza zdobyta w trakcie tych zajęć nie miała za zadanie przysłużyć się wyłącznie pozytywnym rezultatom maturalnym, a przygotować do gorzkiego i niesprawiedliwego życia dorosłego  –  by właśnie świadomie znosić trudy codzienności i dążyć ku swoim celom, jednocześnie wciąż uprawiając swój ogródek Kandyda… Dlatego też poszczególne lekcje staram się praktykować osobiście, nieraz, rzecz jasna błądząc, lecz pamiętając słowa nauczycielki, wychowawczyni i śmiało twierdzę – mentorki. Liceum ukształtowało moją drogę naukową .Dlatego wspominam i przeżywam wydarzenia, takie jak pierwsze konkursy, olimpiady czy wystąpienia. Wspominam studniówkę, maturę, wręczenie świadectw, wycieczkę do Wrocławia, Krakowa, nawet absurdalny wyjazd integracyjny pierwszoklasistów, który wówczas wydawał się wielkim i ekscytującym przeżyciem, natomiast dziś, z perspektywy czasu, wydaje się przedszkolną atrakcją. Jednak czasy liceum to właśnie beztroska zabawa, prostota i mimo licznych wyzwań, nowego otoczenia, masy różnej maści znajomych to wciąż okres otoczony parasolem bezpieczeństwa. Nie neguję oczywiście trudów życia i problemów, które mogą wystąpić w tym młodzieńczym czasie, ale w większości przypadków brutalna rzeczywistość rozpoczyna się dopiero za pewną chwilę. Wspominam zatem przyjemności małe i duże, czas spędzony z przyjaciółmi, wydarzenia i rozmowy, które już nigdy nie będą miały miejsca i prawa się powtórzyć. Sytuacje, w których postąpiłem dobrze lub źle, które mogłem rozegrać w myśl zupełnie odmiennego scenariusza. Wspominam, by dzisiaj mieć więcej doświadczenia i pamiętać o kwestiach ważnych i tych, o których zdarzało mi się zapominać. Wspomnienia z liceum żyją w moich myślach kompletnie  achronologicznie, bez jakiejkolwiek kompozycji, układając się we wspomnieniowy tygiel, składający się z różnorodnych przeżyć. Są to przebłyski sytuacji szczęśliwych, ale też i smutnych. Dziś odtwarzam je z pewną dozą nostalgii, jednocześnie będąc wdzięcznym za możliwość pamiętania i przeżywania. Od dawna uważam, że nie jestem człowiekiem czasów nowoczesnych i zwolennikiem życia w myśl wszechogarniającego technicyzmu, pragmatyzmu, cyfryzacji i korporacyjnego pośpiechu. Wolę określać się mianem osobowości analogowej osadzonej we współczesnych realiach. Stąd moje niepopularne zamiłowanie do retro stylistyki i prowadzenia życia i kultywowania wspomnień. Dlatego właśnie wspominam i wspominać będę każdy ważniejszy, jak i również mniej ważny etap swojego życia, gdyż wierzę w moc wspomnień
i pamięci. Jak pisał H. Murakami wspomnienia ogrzewają człowieka od środka. Ale jednocześnie siekają go gwałtownie na kawałki i jedyne, co mogę napisać, to dobrze, że tak właśnie jest; dzięki temu czujemy, że żyjemy. Czasy Liceum Ogólnokształcącego nr II w Opolu niewątpliwie są dla mnie jednym z takich etapów, który warto pamiętać.

 

Michał Jędrzejczak

Moja Dwójka: 3×3

Dwójkowe doświadczenia, które przypadły mi w udziale, ułożyły się trójkami. Dziewięć lat życia, trzy różne perspektywy i odsłony tej samej szkoły. I ten sam duch otwartości i możliwości, który mnie do niej przyciągał, za każdym razem w innej roli. Najpierw jako gimnazjalistkę, potem licealistkę, wreszcie jako nauczycielkę języka francuskiego i przedmiotów dwujęzycznych.

Lata 2001–2004. Byliśmy eksperymentalnym rocznikiem, pierwszą klasą gimnazjalną przy Dwójce. Nasza klasa o profilu językowym z rozszerzonym j. angielskim i francuskim zapowiadała późniejszy ważny rozdział w historii szkoły – dwujęzyczne gimnazjum przy liceum. Ale Publiczne Gimnazjum nr 10 powstanie dopiero wiele lat później. Za nami licealiści odwracali się zdziwieni na schodach:  „Co tu robią te dzieci?”. Pewnie dlatego na początku mieliśmy swoją własną salę, 217, i wszyscy nauczyciele przychodzili tam do nas na lekcje. Na dwójkowe korytarze zapuszczaliśmy się stosunkowo rzadko. Wnętrze jej wielkiego budynku kojarzyło mi się z Hogwartem – tyle było w nim przejść, skrótów i zakamarków!

Lata 2004–2007. Jesteśmy już w liceum i to w bardzo uprzywilejowanej sytuacji: szkołę znamy od podszewki i wreszcie możemy korzystać z pełni oferowanych przez nią możliwości. Już nie tylko uczestniczymy w wieczorach literackich, ale też je współorganizujemy – do dziś pamiętam „Ogrody Jesieni” i stoliki z różnych epok historycznych. Możemy wchodzić nawet na takie spotkania, na które w gimnazjum nas nie wpuszczano, bo recytowana była poezja Edwarda Stachury! Z sześciu lat spędzonych jako uczennica w Dwójce najlepiej pamiętam kółka przedmiotowe przygotowujące do konkursów i olimpiad, sterty kserówek, stołówkę, której byłam wierną fanką (te poniedziałkowe placki ziemniaczane! te piątkowe buchty!, te wtorkowe lub czwartkowe pulpety z kaszą w sosie pomidorowym!) i ulubione przez wszystkich „okienka” spędzane na szerokich parapetach przeszklonego łącznika prowadzącego do świetlicy. I oczywiście pięciominutowe przerwy, stanowczo za krótkie, żeby przejść z sali do sali.

Lata 2015–2018. Kiedy wracam do mojej dawnej szkoły jako nauczycielka odkrywam, że przerwy nadal są pięciominutowe. Co gorsza, nauczycielom mają wystarczyć nie tylko na przejście z sali do sali, ale też na wstąpienie do pokoju nauczycielskiego i zabranie/pozostawienie dziennika, odtwarzacza audio i potrzebnych podręczników… W dodatku pokój nauczycielski zmienił miejsce, już nie jest na półpiętrze przy sekretariacie. Minie kilka tygodni, zanim uda mi się do tego przyzwyczaić. Jeszcze więcej czasu musiało upłynąć, żebym pokonała poczucie, które towarzyszyło mi przy każdym sprawdzianie czy kartkówce: że powinnam usiąść w ławce i rozwiązywać zadania z uczniami, a nie siedzieć za biurkiem nauczyciela. Niełatwo jest zmienić perspektywę. Teraz to ja przygotowywałam
i rozdawałam kserówki, zamiast je rozwiązywać i gromadzić – z nadzieją, że zostaną zachowane na lata, tak jak moje szkolne kserówki, ciągle stojące w segregatorach na półce.

Dwójka, w której pracowałam, zachowała dawną atmosferę otwartości na różnorodność, tak przeze mnie lubianą, ale też była to już inna szkoła. Miałam wielkie szczęście trafić na czas rozkwitu nauczania w niej języków obcych. Były to lata Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr II, gdy do szkoły chodzili gimnazjaliści i licealiści. Można było uczyć się w klasach dwujęzycznych z j. niemieckim, j. francuskim, a potem i j. hiszpańskim. Niektóre przedmioty były wtedy prowadzone równolegle po polsku i w wybranym przez uczniów języku. Oprócz tego uczniowie ze wszystkich oddziałów, także i tych o innych profilach niż dwujęzyczny, mogli wybrać dowolny język obcy na odpowiednim dla siebie poziomie. I wybierali! Uczyliśmy j. francuskiego na poziomach od A1 po B2, przygotowywaliśmy uczniów do dodatkowych egzaminów DELF oraz różnych konkursów i olimpiad, organizowaliśmy wyjścia i wyjazdy na francuskojęzyczne konferencje w Opolu, Wrocławiu i Krakowie, przygotowywaliśmy dni i spotkania francuskie.

Dwójka szła też z duchem czasu. Przeżyłam w niej przejście na dzienniki elektroniczne, początkowo traktowane nieufnie, ale jednak bardzo ułatwiające pracę. Dodatkową nowością wprowadzoną od moich czasów uczniowskich były tablice interaktywne, zamontowane w niektórych pracowniach. Korzystanie z nich wymagało wprawdzie trochę siły fizycznej i wytrwałości – z pokoju nauczycielskiego trzeba było za każdym razem przynieść do sali swój własny laptop i być gotowym na to, że zawsze coś może nie zadziałać – ale jednak była to innowacja bardzo doceniana przez nauczycieli języków obcych.

Kiedy opuszczałam Dwójkę w 2018 r., szkołę czekały kolejne zmiany. Po reformie liceum miało stać się czteroletnie, znikało gimnazjum, a los klas dwujęzycznych stawał pod znakiem zapytania. Dziś wiemy, że przez trzy ostatnie lata szkoła musiała też sprostać wielu innym niełatwym wyzwaniom. Ale nie z takimi zmianami Dwójka już sobie radziła – i poradzi. A właściwie nie Dwójka, tylko jej nauczyciele i uczniowie, bo to oni tworzą niepowtarzalnego ducha tej szkoły, ducha, który sprawia, że do szkoły chce się wracać. Ich wszystkich – obecnych i przyszłych nauczycieli oraz uczniów Dwójki – serdecznie pozdrawiam i życzę powodzenia!

kwiecień 2021 r.

 

Barbara Knapiak

absolwentka klasy gimnazjalnej przy PLO nr II

absolwentka PLO nr II

nauczycielka w Zespole Szkół Ogólnokształcących nr II

 

 

LINKI DO WSPOMNIEŃ

„Dzień dobry, proszę siadać!”

 

Tymi słowami Pan Profesor Henryk Kossowski niezmiennie witał nas, przekraczając próg klasy. Treści lekcji obrazowo objaśniał nam za pomocą długopisów i ołówków, kredy i tablicy. Aksjomaty i twierdzenia jakoś bez trudu przenikały do naszych umysłów.

Królowała Matematyka, co się zowie, niezaprzeczalnie i niezmiennie, subtelnie i umiejętnie skojarzona z nauką taktu, kultury, języka (Pana Profesora wzór: „proszę-dziękuję-przepraszam”). Mieliśmy „swój czas”: każdy z nas wnosił swoją cząstkę (udział?, akcję?) do procesu „stawania się” lekcji. Każdy w innym stylu – Rafał Cieszyński z nieposkromioną odwagą myślenia, Magda z olimpijską rzetelnością, Ewa – z przewrotną fantazją, Wojtek – ze sprawdzoną rachunkowo skrupulatnością… Wszystkich osób i stylów działania nie sposób wymienić. Tok rozwiązywanych wspólnie zadań zawsze zapisywała na tablicy Ania, ściśle stosując się do wytycznych Pana Profesora. W ten sposób wszyscy uczyliśmy się porządkować nieokiełznane myśli w ramach rozumowania dedukcyjnego.

Panu Profesorowi Kossowskiemu zawdzięczamy otwarcie nas na nowe horyzonty: na jednej z lekcji matematyki w klasie II Pan Profesor zaprezentował nam komputer Atari i jego możliwości. Byliśmy jeszcze tym pokoleniem, które „nie miało informatyki” w szkole. Wyczuwaliśmy jednak clou i nadciągający przełom cywilizacyjny, co później znalazło swój wyraz w wybieranych przez nas kierunkach studiów. Informacja naukowa i informatyka stały się ich integralną częścią, a PC – naszym niezbędnym wyposażeniem. Już na zawsze.

Dalszą edukację matematyczną odbieraliśmy z rąk Pani Profesor Danuty Malec. Z właściwą sobie elegancją Pani Profesor wprowadziła nas w świat „nowoczesnej matematyki”, t.j. rachunku różniczkowego i probabilistyki, który dał nam fundament dalszych  studiów.

 

Giewont, czyli nasze „Rysy”

 

„7 na 4” to siedem wycieczek w ciągu czterech lat nauki. Był to absolutny rekord, którego inne klasy zwyczajnie nam zazdrościły. Wyjazd w Tatry we wrześniu w klasie maturalnej był ich ukoronowaniem. Nasza wychowawczyni, Pani Profesor Wanda Pilch, świetna polonistka, uwielbiała górską wędrówkę i „na szczytach Tatr” zapragnęła ukazać nam piękno literatury Asnyka, Tetmajera, Kasprowicza… Wędrowaliśmy dzielnie: Dolina Chochołowska, Dolina Kościeliska, Wodogrzmoty Mickiewicza, Kasprowy, Beskid, Kuźnice, Murowaniec, Morskie Oko, Czarny Staw…

W piątek 12 września 1986 r. dotknęliśmy krzyża, stając na szczycie Giewontu, gdy wcześniej lekko zachmurzone niebo kapryśnie odmieniło swe oblicze, przynosząc mżawkę a nawet grad… Jacy wracaliśmy dumni! Aspiracją naszej kochanej „Wandzi” było nasze wspólne zdobycie tej trudnej góry – poza oczywistym celem wycieczki miało to dla niej również wymiar symboliczny. Pamiętam, jak mówiła, że od tej pory nic nie może być dla nas trudne. Hartowała nas na zmagania maturalne, równocześnie poddając nas „przygrywce”

do życia…

W ten i na wiele innych sposobów pobieraliśmy lekcje, nie czując się do niczego przymuszani, bo – z wielu różnych względów – przekaz idei wolności najdobitniej pobrzmiewał odmieniany przez wszystkie przypadki. Dla Pani Profesor Pilchowej każda lektura była przyczynkiem do budzenia w nas potrzeby poszukiwań mądrości, do dyskusji, która przenosiła się na przerwę, a później na godzinę wychowawczą (czyli na naszą „szóstą” godzinę języka polskiego), na wycieczkę, na życie… Która nadal ma trwać. Na zawsze.

 

Życie w „profilu”

 

„Trzecia noga”, na której starannie oparta była nasza edukacja w klasie „A”, to był język angielski, w liczbie 7 (!) godzin w tygodniu przez cztery licealne lata. Nowatorsko podzieleni na dwie językowe grupy chłonęliśmy wszystko, co się wiązało z kulturą anglojęzyczną, pod okiem szeregu wybitnych anglistek, Pań-Profesorek takich jak Joanna Fojtar, M. K. (później lektor w Kolegium Języków Obcych), a także L. P. czy E. P. (obecnie obie Panie są profesorami UO). Edukacyjny profilowy trójpodział dawał nam szansę na ożywczą zmianę. W ramach lekcji śpiewaliśmy „Sunshine Reggae”, „Last Christmas”, a później – wszystkie wielkie przeboje lat 80-tych, Wham, U2, Depeche Mode, Ricka Astleya… Pisaliśmy Our English Story, na scenie eksplodowaliśmy talentem w wystawianym kilkukrotnie przedstawieniu Kassim’s Shoes, wykraczając z nim również poza progi naszej szkoły. Wierzyliśmy, że świat stanie dla nas otworem, gdy słuchaliśmy opowieści Nicka (ktoś Brytyjczyka przyprowadził na lekcję) o podróży rowerem dookoła włoskiego buta. „Native”  z Ani „korków” stał się naszym „osobistym Anglikiem”, pojawiając się na klasowych imprezach. Również za sprawą języka zaczynaliśmy rozumieć, co w życiu jest najważniejsze; wiek nie miał znaczenia. Istotne było to, że
J. D. Salingera czy E. Segala mogliśmy czytać  w oryginale a „Skrzypka na dachu” – oglądać, podśpiewując słowa musicalu, spełniając wciąż nieodpartą potrzebę dowiedzenia się What’s going on…

Style i osobowości naszych nauczycieli były wszechobecne w nowoczesnych murach liceum. Nie przytłaczały, tylko wabiły i pociągały w słuszną stronę. Rozumieliśmy swoje potrzeby; kto nie rozumiał – jego strata, a właściwie to… w ogóle go tu nie było. Najwięcej „poszanowania” spływało na nas jako adeptów fizyki z ust Pani Profesor Alicji Sponar, która w tajniki tej nauki wprowadzała nas po wstępie: „drodzy państwo”. No, chyba, że coś zmalowaliśmy i wtedy nas karciła: „drogie dzieci, jakże to tak?…”. Fizyka w „mat-fizie” w naszej szkole nabierała szczególnych rumieńców, gdyż uczyliśmy się jej z podręczników Pana Eugeniusza Gabryelskiego, którego żona uczyła fizyki
w sąsiedniej pracowni. Natomiast chemii uczyła nas Pani Profesor Jolanta Gabryelska – ich córka. Niewątpliwie miała z nami dobry kontakt. Z oczywistą dla niej powagą, w skupieniu wypełniała misję zaprowadzenia u nas chemii na poziomie „biol-chemu”, na wszelki wypadek (gdyby ktoś tak na medycynę chciał…), bo przecież „dawaliśmy radę”… Ujmowała nas świetnym przekazem wiedzy chemicznej, podanym piękną polszczyzną, z bezpretensjonalną erudycją. Wzywane przez nią do odpowiedzi czułyśmy się trochę jak przedwojenne pensjonarki, bo naszym polskim nazwiskom dodawała końcówkę „-ówna”: na chemii byłam więc „Piecuchówną”.

Lubiliśmy lekcje historii – Pan Profesor Michał Paterak – wcześniejszy i późniejszy Dyrektor
II LO, podawał ją w wersji strawnej dla naszych ścisłych umysłów; w odtajnionej i dość odważnej formie jak na połowę lat osiemdziesiątych. Czuliśmy się wyróżnieni w zaufaniu, jakim nas obdarzał
i jednocześnie dumni, że go dotrzymujemy (świadomi, że pewnie trudno być nauczycielem historii).

Trochę „nie po drodze nam było” z językiem rosyjskim, a Pani Profesor Teresa Krzemińska wymagała, abyśmy czytali rosyjskie dzieła w oryginale: Gorkiego, Tołstoja czy Puszkina. Czytaliśmy po polsku i przechodziliśmy okropne męki, próbując opowiadać o nich w języku oryginału. Kilka takich tragikomicznych sytuacji Panią Profesor wpędziło w osłupienie, a nas – z letargu w salwę śmiechu, gdy bezwiednie używaliśmy angielskich wtrąceń…

Najmniej zrozumienia budziło w nas przysposobienie obronne: bieganie w masce przeciwgazowej, jakiś rzut granatem czy strzelnica… Pan Profesor Żabski starał się tego nie dostrzegać, co w konsekwencji okazało się całkiem słuszną strategią.

Klamrę dla mych wspomnień z tamtych lat stanowią nazwiska kilku Pań-Profesorek, dziś
– moich koleżanek z Grona Nauczycielskiego:

Pani Joanna Fojtar – uczyła angielskiego grupę I naszej klasy (ja byłam w grupie II).

Pani Maria Romanowska – została wówczas młodą wicedyrektor d.s. dydaktycznych.

Pani Krystyna Ozon – nowo przyjęta, od października uczyła nas geografii.

Pani Małgorzata Franek – czyli wf w klasie maturalnej i fryzura „na Urszulę”!

Pani Joanna Tokar – od razu nas polubiła, a my – biologię i jej śliczne „shetlandy”. Granatowo-szary pamiętam do dziś!

Pani Jolanta Toll – można ją było spotkać gdzieś w zaciszu szkolnej biblioteki.

Pani Grażyna Wąsowicz – nieustające natchnienie francuskim teatrem, filmem i modą, podsycane niezliczonymi konkursami i wymianami młodzieży.

Pani Barbara Rajcic – drobna wuefistka, za której sprawą wf stał się w szkole marzeniem mas.

Pani Elżbieta Sławińska – zjawiskowe uwielbienie dla kultury rosyjskiej, wówczas z włosami długości „do kolan”.

 

Urok „Dwójki” 80-tych lat

 

Lekcje matematyki mieliśmy w 104 lub w 107, język polski – w 1, geografię w 201, chemię
w 109 a biologię w 102. PO w 9 a WT w 06. Sala 1 to była „nasza klasa”. Na długiej przerwie w całej szkole grała muzyka z radiowęzła. Gdy były upały, wylewaliśmy się z gmachu szkoły na dziedziniec, marząc o fontannie na środku atrium. Niezależnie od pory roku rozmach szkoły nadawał ton
i scenerię jej kolorytowi. Zazdrość „outsiderów” o taki stan rzeczy znalazła swój wyraz w określaniu „Dwójki” jako nieustającej dyktatury „rewii mody”.

Na szczęście wyniki uczniów i absolwentów pozwalały bronić się przed tymi nieuprawnionymi osądami. „Dwójka” była jednym z wielu przykładem szkoły, która gromadziła zadbanych i dobrze ubranych nastolatków, wyróżniających się w siermiężnej rzeczywistości „peerelu”. Jeśli nowe trendy, to w dobrym stylu i guście (new romantic). Mroźne zimy lat 1985-1987 przypadły na czas naszego pobytu w szkole, której kilkuletni wówczas budynek, w znacznym stopniu oszklony, nie zatrzymywał ciepła. Pamiętam słynne „13 stopni Celsjusza” w pracowni fizycznej, zasłonięte story w pracowni języka polskiego i nas, siedzących w kurtkach, kożuchach i szalikach! Bez skracania lekcji! Dla rozgrzewki chodziliśmy na gorące mleko do szkolnej stołówki.

Dużą porcję swojskiego ciepła dodawała szkole woźna – Pani Marta. Jakimś sobie wiadomym sposobem znała nasze imiona, czym nas zdumiewała (w trzydziestu kilku oddziałowej szkole nie mieliśmy złudzeń, że wszyscy nawzajem możemy się znać). Pani Marta swym śpiewnym akcentem potwierdzała swą autochtoniczną przynależność do Śląska Opolskiego i była wówczas „jedynym źródłem” tego dialektu na terenie szkoły. Wyrażała szczere uznanie dla naszych edukacyjnych sukcesów, otwarcie mówiąc o swoim „nieposiadaniu matury”…

A najtrudniejsze są zawsze pożegnania, szkolne – na dziedzińcu … Było niełatwo, gdy jako
III A żegnaliśmy klasę IV A, a mnie się podobał z ich klasy ten słodki jak „wuzetka” szatyn
ze zdolnościami matematycznymi! …Parę dni później dowiedzieliśmy się o radioaktywnym skażeniu po katastrofie w Czarnobylu i konieczności picia płynu Lugola…

Nasza Studniówka (1987) odbywała się w budynku szkolnym: tańce na górnej sali gimnastycznej, a poczęstunek naszej klasy – na tej samej kondygnacji – w 116. Nauczyciele
– w pokoju nauczycielskim, a nasi rodzice – w szatniach, całkiem tłumnie i w dobrej atmosferze „alternatywnej imprezy”. Stroje – bez szaleństw, zwykle szkolne w tonacji. Sukienkę zaprojektowałam i uszyłam sobie sama: granatową w drobne kwiatuszki, z białą riuszką.
Z dziewczynami z klasy zdecydowałyśmy: „…jak na Studniówkę, to tylko z naszymi chłopakami!”. Nas było 14, ich – 18, więc mogłyśmy przebierać i wybierać, jak się później okazało, nie tylko
do „poloneza”… Czasami na zawsze. …I tylko nie pamiętam, czy grał zespół, czy DJ…

Gdy „wróciłam” do szkoły, już jako nauczycielka, jeszcze tylko jedna Studniówka miała miejsce w budynku szkoły. Kilka kolejnych odbyło się w przestronnej sali Opolskiej Elektrowni, późniejsze
– w innych obiektach. Wciąż bacznie im się przyglądam, nie mogąc oprzeć się wrażeniu ich przemiany obyczajowej. Ewolucja studniówkowej sukni, która dokonała się na moich oczach, jest ewidentnym potwierdzeniem upływu lat, które minęły „nie wiem, kiedy”…

Tak, zdecydowanie: pożegnania stanowią najtrudniejszy element życia szkoły, w które
na trwale wpisana jest ulotność. Znajdźmy swe miejsce w przepastnej kronice szkoły, która próbuje ją zatrzymać.

 

 

Beata Piecuch-Ożarska

 

 

Do Uczniów i Absolwentów,
Nauczycieli dawnych i obecnych,
Dyrektorów dawnych i aktualnych
II Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Konopnickiej w Opolu

Niech mi wolno będzie napisać kilka słów w imieniu rodziców – osób z drugiego czy jeszcze dalszego planu życia szkoły.
Miałam zaszczyt i przyjemność być w latach 2000–2012 członkiem, a przez trzy lata przewodniczącą Rady Rodziców II LO w Opolu. Moje wieloletnie rodzicielskie spotkanie z tą szkołą rozpoczynałam jako rodzic uczennicy klasy gimnazjalnej przy Publicznym Liceum Ogólnokształcącym
nr II z Oddziałami Dwujęzycznymi im. Marii Konopnickiej w Opolu (de facto uczennicy gimnazjum
nr 7 w Opolu), a kończyłam jako rodzic ucznia Publicznego Liceum Ogólnokształcącego nr II z Oddziałami Dwujęzycznymi im. Marii Konopnickiej w Zespole Szkół Ogólnokształcących nr II w Opolu.
Rodzicielska perspektywa patrzenia na szkołę jest diametralnie inna niż uczniów. Jest to patrzenie przez pryzmat odwiecznych wywiadówek czy współczesnych konsultacji, co tu dużo ukrywać – zawsze związanych z dreszczem niepewności, jak też ocenione jest dziecko, jego wiedza, zachowanie. Ale jest to również perspektywa niepewności wynikającej z ciągłych reform oświaty.
W 2005 roku wprowadzona została nowa matura z labiryntem kombinacji, najpierw obowiązkowa wersja podstawowa i do wyboru rozszerzona, potem wersja do wyboru – albo podstawowa, albo rozszerzona, wreszcie znów obowiązkowa podstawowa i do wyboru dodatkowo rozszerzona. A jeszcze na to nałożyć należy podział na przedmioty obowiązkowe i dodatkowe. Dla Dwójki, przy tak dużej liczbie maturzystów (około 300 osób), nowa formuła matury zewnętrznej to było ogromne przedsięwzięcie logistyczne i takim jest do dziś. A rodzice przed każdą maturą muszą
wykazywać się postawą pełną cierpliwości, optymizmu i wiary w młodzież, w szkołę i w reformy. Mając dzieci trzeba się przygotować na zdawanie matury nie tylko raz – swojej, ale jeszcze każdorazowo z dzieckiem.
Przeżyliśmy również w Dwójce sławną reformę ministra Romana Giertycha, wprowadzoną ustawą z 11 kwietnia 2007 roku, o zmianie systemu oświaty, a wraz z nią m.in. konieczność ustalenia wprowadzenia mundurków szkolnych codziennych lub galowych. Ostatecznie Rada Rodziców negatywnie odniosła się do tej inicjatywy (za to należy się nam wdzięczność absolwentów tamtejszych
i dalszych roczników!), mimo sentymentu rodziców do własnych, raczej mundurkowych szkół
w przeszłości. Ta reforma oświaty zmieniła też zasady wyboru członków Rady Rodziców na coroczne głosowanie, a także zwiększyła kompetencje Rady w zakresie opiniowania awansów zawodowych nauczycieli, wyboru podręczników czy planów pracy.
Natomiast wcześniej – w 2006 roku – minister Giertych zobowiązał szkoły, w tym rodziców, do działań na rzecz bezpieczeństwa w szkole. Były więc spotkania poświęcone bezpieczeństwu,
ale i rodzice, i nauczyciele zgodnie stwierdzili, że młodzież II LO zachowuje się dojrzale, potrafi przestrzegać zasad bezpieczeństwa, nie stosuje przemocy, więc nie ma konieczności np. tworzenia tzw. „trójek rodziców” do pilnowania uczniów w szkole i poza szkołą.
Doświadczyliśmy także w Radzie Rodziców emocji biznesowych: czy pozyskać pieniądze dla szkoły w zamian za zgodę na zamontowanie na dachu przekaźnika antenowego?! W tym przypadku przeważyła troska o zdrowie uczniów i na dachu budynku szkolnego antena się nie pojawiła.
Osobną historię stanowią studniówki Dwójki, w organizacji których rodzice czynnie uczestniczą. Stałą troską rodziców było znalezienie miejsca, które pomieściłoby tak liczne grono maturzystów. W tamtych czasach było to możliwe tylko w salach dyskoteki w Budkowicach, przez wiele lat o nazwie „Azteka”. Przypomnę tu dwie studniówki: z roku 2007 i 2008. W 2007 roku zmuszeni byliśmy przenieść praktycznie w ostatniej chwili organizację studniówki do dyskoteki „Protektor” w Opolu. W Budkowicach był przeprowadzany – wcześniej niesygnalizowany – remont części Sali
i nie pomieścilibyśmy się tam. Mimo sceptycznych głosów przed balem i konieczności pilnowania sali przez rodziców, ponieważ tuż obok odbywała się dyskoteka miejska, studniówka ta oceniona została przez uczniów dobrze i można powiedzieć, że do historii przeszła wraz z miejscem,
bo po niedługim czasie dyskoteki „Protektor” już nie było. W następnym roku lokal w Budkowicach był już przygotowany na przyjęcie licznego II LO, ale los znów postawił przed nami problem. Tuż przed studniówką rozbił się w styczniu 2008 roku pod Mirosławcem samolot wojskowy z dowódcami lotnictwa na pokładzie i ogłoszona została w kraju żałoba narodowa. Nie jest możliwym przeniesienie balu na 700 osób z dnia na dzień na inny termin. Studniówka odbyła się więc, zebrani na balu uczcili chwilą ciszy śmierć tragicznie zmarłych i nawet media nie odniosły się do nas krytycznie.
Ale Dwójka dla rodziców to przede wszystkim gwarancja wysokiego poziomu nauki ich dzieci, to sukcesy uczniów na olimpiadach i w konkursach oraz wysokie prawdopodobieństwo studiowania w przyszłości na dobrych uczelniach. To także wspaniałe sesje naukowe (literackie, o patriotyzmie
i poezji, historyczne m.in. o mniejszości żydowskiej w Polsce, polityczne – jak ta o przyszłości Rosji), koncerty charytatywne, spektakle muzyczne, wystawy. Ta szkoła to również wysokie pozycje w rankingach wojewódzkich i krajowych, zdobywanie przez uczniów tytułów „Opolskich orłów”, przyznawanych przez Urząd Miasta Opola, to dobre wyniki sportowe.
Oczywiście nieobce są szkole problemy i z takimi również Rada Rodziców się stykała. Jest młodzież, która ma kłopoty finansowe, czasami rodzinne, zdarzają się nieporozumienia na linii nauczyciel-uczeń, stale pojawiają się potrzeby materialne szkoły, a w budżecie Rady Rodziców z roku na rok notuje się coraz mniejszą hojność rodziców. Nie wszystkie te problemy udało się i uda się
w przyszłości rozwiązać. Dlatego z taką radością rodzice przyjęli najpierw – jeszcze za dyrekcji pana Michała Pateraka – plany remontu elewacji, okien i centralnego ogrzewania w ramach termoizolacji budynku Liceum, a potem już za kolejnego dyrektora, pana Aleksandra Iszczuka – skuteczną realizację tego projektu.
Wielką zaletą tej szkoły jest jej ewolucyjna, a nie rewolucyjna, zmiana na przestrzeni historii, z zachowaniem priorytetu nauki i poszanowaniem dla indywidualności ucznia, mimo iż jest to szkoła tak liczna. Miałam okazję obserwować Liceum za rządów dyrekcji pod kierunkiem wspomnianego już wyżej pana Michała Pateraka wraz z zastępcami: prof. Marią Romanowską i prof. Piotrem
Szaforsem oraz mgr Jolantą Gabryelską ds. ekonomicznych, kiedy to szkoła ugruntowała swoją pozycję jednej z najlepszych szkół w województwie i tym samym w kraju. W 2006 roku nastąpiła zmiana pokoleniowa i kierownictwo szkoły objął dyrektor Aleksander Iszczuk (z zastępcami prof. Agatą Smoleń, prof. Barbarą Jankowską i prof. Beatą Sokół), który umiejętnie zachował specyfikę Dwójki,
w tym tradycyjny wysoki poziom nauczania, łącząc to z własnym stylem zarządzania szkołą, dostosowanym do współczesnych wymogów. II LO to bardzo liczne grono doświadczonych i mądrych pedagogów, a nade wszystko bardzo dobra, ambitna i inteligentna młodzież.
Sentyment do II LO mają nie tylko jego absolwenci i nauczyciele, ale także rodzice uczniów. Nie jestem absolwentką opolskiej Dwójki i najbliższe mojemu sercu jest moje kozielskie liceum. Ale utożsamiam się również z Dwójką – jest szkołą moich dzieci i moją, mam dla niej jak najcieplejsze uczucia i sympatię. Taką opinię wyrażało i do dziś wyraża bardzo wielu rodziców.
Bez względu jednak na struktury i nazwy szkoły znanej w Opolu i województwie jako „Dwójka”, bez względu na polityczne i historyczne zmiany w naszym otoczeniu, jestem pewna, że szkoła ta zachowa wysoki poziom i swój niezapomniany styl.
Z okazji jubileuszu Publicznego Liceum Ogólnokształcącego nr II w Opolu życzę Uczniom i ich Rodzicom, Nauczycielom, Dyrekcji Szkoły i wszystkim Absolwentom szczęścia osobistego i zawodowego! Audaces fortuna iuvat – śmiałym szczęście sprzyja, powiedział Wergiliusz. Myślę, że czas pobytu młodych ludzi w opolskiej Dwójce to potwierdza i wszystkim obecnym uczniom i absolwentom życzę, by słowami Wergiliusza kierowali się również w przyszłości.

 

Bogusława Gruszka-Knapiak
były członek Rady Rodziców
przy Publicznym Liceum Ogólnokształcącym nr II
z Oddziałami Dwujęzycznymi
im. Marii Konopnickiej w Opolu

 

 

Skip to content